sobota, 20 września 2014

Co pił Antonio Gaudi?



Zapewne pił niewiele, bo od kiedy został architektem, wiódł coraz bardziej ascetyczne życie, więc alkoholu zapewne nie nadużywał. Mój wyjazd do Barcelony miał być w pewnym sensie podążaniem śladami Gaudiego, bo będąc szczylem zobaczyłem film „Zawód reporter”, a w nim sceny filmowane we wnętrzach i na dachu jakiejś casa Gaudiego, zrobiło to na mnie wtedy takie wrażenie (casa, film, pani Schneider, zagubiony Nicholson?), że zdecydowałem się zobaczyć dom na żywo. I to był błąd. Zdecydowanie polecam filmy dokumentalne, pocztówki, albumy, w końcu internet. Nie oglądajcie Gaudiego na żywo. W ogóle nie oglądajcie w Barcelonie niczego, za co trzeba zapłacić (z nielicznymi wyjątkami, ale ponieważ nie jest to blog podróżniczy, nie będę was zanudzał szczegółami). Jeśli pieniądze zamiast na bilety wstępu przeznaczycie na alkohol, macie szanse upić się wielokrotnie do nieprzytomności – w zasadzie macie szanse w ogóle nie trzeźwieć.
Tym razem skorzystałem z pośrednictwa Wimdu – to strona niemiecka specjalizująca się w wynajmowaniu lokali w dużych miastach. Tanio, mieszkania nie są dostępne na innych stronach, polecam. Wybrałem lokal nieopodal Sagrada Santa Familia – dokąd w końcu nie poszedłem – ale wybór był dobry, dzielnica w miarę cicha, w miarę bez turystów, w miarę dobrze skomunikowana ze wszystkim (o to w BCN nietrudno). Przylatującym radzę na lotnisku odwiedzić sklep wolnocłowy, zorientujecie się, co będzie można kupić w ostatni momencie podróży. Kasjerem może się okazać Polak, od siedmiu lat mieszkający w Barcelonie (pozdrawiam!). Sklep jest wielkości wszystkich sklepów na Okęciu razem wziętych. Ceny takie jak w sklepach w BCN (ale są też promocje), czyli sporo taniej niż na Okęciu (tam czerwony wędrowniczek kosztuje 80 zł za litr!).
Pora wrócić do meritum. Co pić:
Napoje bezalkoholowe: woda mineralna Vichy Catalan – wysokozmineralizowana, podobna do Borjomi, w Warszawie (np. w sieci Warus) dostępna po 10 zł za litrową butelkę, w BCN za 1 €! Świetna na rano. Liczne napoje o smaku cytryny, najmniej słodki i najbardziej gazowany jest Kas, kosztuje grosze, dobry do zapijania taniej brandy.
Piwo i cydr: olbrzymi barceloński browar Damm robi kilka piw, królują lagery (ale są też koźlaki i piwa ciemne, także radlery), wszędzie jest flagowa Estrella. Ale jest też najtańszy model, Xibeca, dostępna tylko w litrowych szklanych butlach. Kiedy w latach 60-tych podrożało wino, to piwo miało je zastąpić przy obiadowym biesiadowaniu. Kosztuje 1 €, w Polsce dostępne jest po 10 zł (np. sieć Alma). To są siki, ale całkiem niezłe. Wyższa barcelońska półka to Moritz, też lager, ale z lepszym bukietem i smakiem, tylko małe butelki i puszki, sześciopak kosztuje 4,50 €, więc ceny jak w Polsce. Jest San Miguel, ale po co pić piwo z  Madrytu, skoro smakuje tak samo jak te z BCN? Podobno jest tylko jeden browar restauracyjny, są też tap bary, ale mnie najbardziej interesował mainstream, czyli nie to co piją hipsterzy, ale to co piją emeryci. Cydr występuje głównie w wersji „natural” – zero cukru, zero gazu, cierpki aż wykręca gębę, mętny, z osadem – taki lubię najbardziej, choć zdaję sobie sprawę, że nie każdy gustuje w takich kwachach. Od 2 € za butelki szampańskie (pewnie można znaleźć tańszy), w Polsce (np. sklep El Catador w Warszawie) – 20 zł.
Wino: Katalonia to stolica cavy, jest jej mnóstwo, ale co najważniejsze w sklepie za 2 € kupujecie towar pijalny! W Warszawie trudno dostać taki za 30 zł. Ja uwielbiam bąbelki, wiec wypijałem sobie taką cavę na śniadanie i to mnie doskonale ustawiało na cały dzień. Co do win klasycznych to w sklepach króluje rioja, i tu znowu zaskoczenie. Za 2 € kupujecie pijalne wina czerwone i białe! W zasadzie ceny win kończą się na 6 €. Nie kupujcie win koncernowego Torresa, jest relatywnie drogi (5,5 €), a jest z tych win najbardziej przemysłowy, zresztą jeszcze niedawno w Lidlu był dostępny właśnie za 20 zł. No cóż, w porównaniu z Włochami to jest raj wina! No dobrze, a co z winami niemarketowymi? Co ze słynnym prioratem, jedną z dwóch hiszpańskich apelacji DOQ, w Polsce trudno dostępnym w cenie poniżej 100 zł? W specjalistycznych sklepach kupujecie go od 7 €! Kupiłem np. białego priorata Les Brugueres, 92 punkty u Parkera, najwyżej ocenione przez niego białe wino hiszpańskie (chyba wcześniejsze roczniki niż 2013) –  za 12 €! Wino super, ale cena jeszcze bardziej.
Mocne trunki: Szok! Lubię brandy, a tu litrowe butelki od 8 €. Co prawda to są jakieś potanione wynalazki, mają tylko 30%, ale czuć prawdziwą wytrawną brandy w prawdziwej beczce (no dobra, to były wióry), no i są prawie wytrawne. Kilka wiodących marek, Soberano, Veterano (ta nazwa mi się szczególnie spodobała) i inne. Generalnie im lepsza jakość tym moc rośnie, ale rośnie też cena. Kupiłem 10-letniego Torresa (38%), jak dla mnie za dużo tej beczki w nim było, polecam na lotnisku litrowa butelkę 5-letniego w promocyjnej cenie 11 €. Wypijałem wieczorkiem prawie całą butelkę brandy, a rano tylko Vichy Catalan (wymowa katalońska „vici” – z twardym „ci”), Kas z puszki, trochę Xibeki, cava i spokojnie mogłem iść zwiedzać Muzeum Picassa (ten łobuz podarował Barcelonie jakie odpady, kretyńskie  wariacje na temat „Las Meninas” Velazqueza, a jak się nudził Velazquezem to malował kaczki za oknem). Chyba poza brandy nie ma mocnego lokalnego trunku – ale to mi zupełnie wystarczyło. (Jest Crema Catalana, ale to słabiutki likier, już lepiej sobie kupić kremowe ciastko z tym czymś w nazwie.)
Gdzie kupować: jest masa sieci marketowych, wybierajcie te hiszpańskie, z większych Mercadona, z mniejszych na przykład Dia, ale tak naprawdę nie ma to znaczenia, wybór i ceny są podobne, lepiej po prostu znaleźć sklep większy niż mniejszy. Byłem w Lidlu, takiej poruty nie widziałem – polskie Lidle są dużo lepsze niż barcelońskie, unikajcie tego jak choroby wenerycznej. Jak chcecie poszukać czegoś z wyższej półki, musicie znaleźć sklep specjalistyczny, to wcale nie jest łatwe. Większość z nich jest mała, a dużych wcale nie ma dużo. Najważniejszym jest Vila Viniteca [http://www.vilaviniteca.es/en/home], ale jak dla mnie to miejsce wydawało się za bardzo rozreklamowane. Przypadkowo znalazłem super sklep przy starówce – nazywa się Tesi, to chyba nazwisko właścicielki. Sporo wina, mocnych alkoholi (z całego świata), piwa, cydry. Naprawdę solidny wybór – w dodatku nie mają strony www i nie mówią po angielsku, czyli pracują dla swoich, a nie dla turystów. Mieści się to na ul. Princessa 55, zaraz przy granicy starówki. Niestety nie mam zdjęcia wnętrza, bo jak przychodziłem po flaszki to byli otwarci, ale jak przychodziłem zrobić zdjęcie to już nie byli – więc dołączam zdjęcie żaluzji i szyldu. Jak pisałem ostatnia deska ratunku to lotnisko – duży wybór, rozsądne ceny. Rozglądałem się za czymś mocnym, obsługa przy każdym trunku o mocy zbliżonej do 40%  ostrzegała, że to strasznie mocne, więc na złość znalazłem najmocniejszy alkohol – Ruavieja (Aguardiente de Orujo) – czyli po prostu galicyjską grappę. Kamionkowa butelka sugerowała beczkę (niesłusznie, orujo się nie starzy), a w środku była najbardziej śmierdząca grappa, jaką piłem. Tak jakby ktoś destylował same pestki. Ale w sumie ciekawe doświadczenie. Pewnie w sklepie na Princessa kupiłbym coś bliższego modelowemu orujo, czyli okolice 50%.
Gdzie pić: Takiej ilości barów nie widziałem. Nawet sklepy czy cukiernie okazują się być na zapleczu barami. Od dużych do tak małych, że mieści się w nich na stojąco 5 osób (więc reszta stoi na ulicy z kieliszkami w rękach). Zdecydowanie trzeba szukać tych nieturystycznych, rozrzut cen jest spory, im więcej turystów, tym drożej. Piwo podają w wersji małej, średniej i dużej – ta ostatnia to półlitrowy kufel, jego cena wyniesie od 3 do ponad 6 €. Ale nie wszystkie knajpy mają kufle, większość klientów woli piwo w małych pokalach. Wino i mocne alkohole leją „na oko”, czasami po zamówieniu kieliszka wina zostawią butelkę na stole, sugerując samoobsługę (nie liczcie na komunikację po angielsku, ale generalnie nie ma z tym najmniejszego problemu). Wino kosztuje od 1,5 € za kieliszek, brandy to ok. 3 €. Nie jest tanio, ale za to można zamówić ciekawe przekąski, ja na przykład zjadłem miskę świńskich uszu.
Ludzie: Miałem okazję zobaczyć ich niemało, bo 11-tego września manifestowali przywiązanie do niepodległości Katalonii. Zjechało się do BCN prawie dwa miliony osób, okazało się, że manifestacja polega na odstaniu kilku godzin na ulicach. Rozczarowanie, zero pijaństwa, zero awantur.
PS: Widzicie na zdjęciu z butelkami Koskenkorva Salmiakki? Poprzedni wynajmujący lokal pozostawili wypełnioną w połowie butelkę na stole. To fińska 32% wódka z dużą domieszką lukrecji – czarna jak smoła i anyżkowa jak diabli. Całkiem smaczna, niniejszym chciałem podziękować za ten miły prezent.

niedziela, 7 września 2014

Czy człowiek-pijak wytrzeźwiał?

Wakacje w Polsce są nudne jak flaki z olejem - wędrówki po Żabkach, Biedronkach, Polo i Kauflandach w poszukiwaniu czegoś pijalnego to nie jest ulubiona rozrywka człowieka-pijaka (choć jak się wydaje, większość narodu się tam nie nudzi, a może po prostu pułap cenowy jest adekwatny do stanu portfeli). Jeszcze trochę cierpliwości, jeszcze tylko kilka dni urlopu i wracam do pisania (nie, wbrew tytułowi nie porzuciłem picia).

czwartek, 24 lipca 2014

Co piła wdowa Clicquot?

Szampana? To na pewno, ale przecież świetnie wiecie, że tam gdzie uprawia się winorośl, produkuje się też mocne alkohole – destylaty z wina, destylaty z wytłoczyn winogronowych, często też bazujące na nich likiery. No więc poszedłem pod prąd potocznym skojarzeniom i chciałem się napić czegoś wyprodukowanego w Reims – stolicy szampana – ale czegoś mocniejszego. Szampana produkuje się go w setkach winnic, ale w samym Reims jest tylko osiem domów szampańskich, więc wybór nie był trudny. Można pójść do najsłynniejszych: Veuve Clicqout, Mumm czy Taitinger, można odwiedzić niewielkie i słabiej znane. Zdałem się na stronę tripadvisor.com, jak wrzucicie do jej wyszukiwarki nazwy poszczególnych domów, możecie przeczytać recenzje odwiedzających. Okazało się, że stosunek ceny do ilości proponowanego poczęstunku najlepszy jest w najmniejszych domach (zdziwieni?), padło więc na Martel i Lanson. Warto wcześniej skontaktować się z domem telefonicznie, okazało się, że w weekendy Martel odpoczywa (nie wiem jak w wakacyjnym szczycie, dowiadujcie się). Lanson ma swoje winnice w Epernay, to miasto jest centrum uprawy szampańskich winorośli, samo w sobie jest ciekawe, poza tym winnice można zwiedzać, pewnie warto tam pojechać. Sama wizyta w domu i jego piwnicach wypadła przednio, a co najważniejsze do degustacji podano cztery szampany, a w sklepie były dwupaki w cenach dwukrotnie niższych niż sklepowe. No i clou programu – w sklepie był też marc (czyli grappa) wyprodukowany przez Lansona. To ważne, bo zakupy w sklepach były zaplanowane na niedzielę, a jak się okazało w niedzielę to katolickie miasto oddaje się wizytom w katedrze i kościołach, a nie handlowi (a jest gdzie chodzić na mszę, w katedrze Rems koronowano prawie wszystkich królów Francji). Więc wizyta u Lansona uratowała plan. A sama grappa była jak dobrze starzony owocowy destylat – to są rejestry w których przestaje się odróżniać, czy w beczkę nalano destylat z wina czy z wytłoków. Cena zarówno brandy jak i grappy to 20 EUR za 0,7 l., ratafię można kupować za 10 EUR. Za te pieniądze dostaniecie produkty najwyższej jakości, nie wydawajcie więcej.

środa, 9 lipca 2014

Co pił Tomasi di Lampedusa?


Lubię te miejsca, w których już byłem – że zacytuję klasyka. Więc po czterech latach ponownie odwiedziłem Cefalù na Sycylii. Możecie przypomnieć sobie moje wpisy z tamtego czasu – to same początki tutejszego blogowania. Co się zmieniło? Po pierwsze lokalizacja. Chciałem znowu pojechać z biurem podróży do hotelu Santa Lucia e le Sabbie d’Oro, ale oba biura za pokój z oknem na morze zażądały horrendalnego dodatku – ok. 400 zł (przy cenie wyjazdu 2300). Wkurzyłem się, kupiłem bilet i przez stronę booking.com wynająłem apartament w samym centrum starówki. Finansowo wychodzi to mniej więcej tak samo, plusem jest lokalizacja i pełna swoboda, minusem konieczność przygotowywania posiłków (ale za to można szykować posiłki z lokalnych świeżych produktów). Wiadomości alkoholowe uporządkuje w konkretne działy.
Alkohole mocne. Teoretycznie są jakieś lokalne, ale zarówno w sklepach jak i w barach jako sycylijskie proponują kalabryjskie. Próbowałem standardowego włoskiego zestawu: grappy, amara, sambuki i jedyny produkt z Sycylią w nazwie: limoncello. To jest południe, tu pije się głównie alkohole słodkie i bardzo słodkie, jak się chce czegoś wytrawnego to trzeba sobie kupić w sklepie Fernet-Branca. Z wódek czystych króluje Russkij Standard. Chętni mogą w sklepach kupić spirytus (z czegoś przecież to limoncello trzeba zrobić) w cenie 40 zł za pół litra – a więc tak samo jak w Polsce. Głównie degustowałem amara: wygrało północne Ramazzotti (z Mediolanu), potem było kalabryjskie Averna, przegrało (też kalabryjskie) Vecchio Amaro del Capo – nieznośnie słodki ulepek.
Wino. Sycylia ma swoje znane wina, ale na wyspie nie pije się go dużo. Wśród czerwonych króluje lokalny szczep Nero d’Avola i jego kupaże, jest też lokalne nerello mascalese, z białych catarratto i inzolia. Rozczarowaniem były wina białe – dolna półka niepijalna, sam owoc bez kwasu, po prostu kompoty. Może to kwestia klimatu? Żeby spożyć coś pijalnego trzeba zerknąć na półkę średnią. Wina czerwone generalnie pijalne, nie było specjalnej wpadki. Polecić mogę z czystym sumieniem produkty Abbazia Santa Anastazia – winnicy w okolicach Cefalu, można ją zwiedzać, oraz sporego producenta, Planeta, posiadającego winnice na całej Sycylii, produkującego m.in. jedyne sycylijskie wino klasy DOCG, czyli Cerasuolo di Vittoria. W sklepach są też wina z Włoch kontynentalnych, ale po co?
Piwo. Sprzedawane w butelkach 0,66 lub 0,33 l, króluje lager, a dokładnie pilsner. Moretti, Poretti, Castello, Nastro Azzurro, Dreher i kilka innych. Poprawne, niczym się niewyróżniające, ale w porównaniu z polskimi świetne. Nie widziałem, żeby sprzedawano lane. Konkurencją jest kilka lagerów niemieckich, zwłaszcza Becks, ale to piją tylko tubylcy. Na rynku króluje heinekenowskie Moretti, na zdjęciu w telewizorze w tle właśnie leciała jego reklama. Można je dostać w Polsce, ale zdecydowanie lepiej smakuje na Sycylii.
Napoje niealkoholowe. Pisałem już o dziwacznych bitterach w małych buteleczkach, okazuje się, że w sklepach jest tego masa. Kilkanaście rodzajów, kupiłem San Pellegrino o smaku chilli, okazało się takie jak inne, słodko-gorzki ulepek nienadający się do samodzielnej konsumpcji.
Gdzie i za ile. Zdecydowanie hipermarkety. Jest ich w tej miejscowości około 10, każdy z innej sieci, sieci zagranicznych nie widziałem (w Palermo jest spory Carrefour). Ja tym razem obstawiłem Deco. Duży wybór wszystkiego, niskie ceny. Mocne alkohole od kilku EUR, piwa 0,66 l w cenie 1–1,70 EUR, wina od 2 EUR. Czerwone pijalne były w cenach od 4 EUR, białe od 7. W specjalistycznych sklepach z winami większy wybór, ale też większe ceny. Trzeba się liczyć z wydatkiem 10 EUR za butelkę. Jeśli chcecie ją wypić na miejscu to wraz z talerzem lokalnych przystawek kosztuje 20 EUR. Polecam winebar La Trinacria w okolicach portu. Zakupy na lotnisku – przesiadki są w Rzymie, tam jest masa sklepów, ale te liczne z alkoholem tak naprawdę to jeden, więc wszędzie jest to samo. Za 15 EUR możecie kupić litrowego ferneta albo grappę, więc warto. Na lotnisku w Palermo jest jeden sklep, wybór średni, nie polecam. Pić można oczywiście w knajpach, i to okazał się dobry wybór. Kieliszek czegoś mocnego kosztuje 3 EUR, ale Włosi nalewają setkę, więc tanio. Miła obsługa, właściciel knajpki Cafe 188, którą nawiedzałem, specjalnie dla Polaków sprowadził Żubrówkę (jest na drugim zdjęciu) – ale też łatwo mu było wytłumaczyć, że nie po to przyjechaliśmy na Sycylię, żeby ją pić. Co chwilę darmowe poczęstunki, w tym marsala, która smakuje jakby ją wyżęto ze starej bielizny. Nikt się nie upija, więc mój przerób zrobił wrażenie, a moje zamiłowanie do amaro wyraźnie się Sycylijczykom podobało. W Palermo w małej ulicznej knajpce Cafe Cartari do dużego piwa Moretti dostałem miskę domowych chipsów, podanie zamówionego kieliszka białego wina (znakomitego) okazało się całym rytuałem przynoszenia butelki, otwierania, próbowania. Do wina zestaw zakąsek: oliwki, orzeszki, prażona kukurydza. I to wszystko przy stoliku na środku uliczki z warsztatami kaletniczymi. Za 7 EUR!
Ludzie. Cały sekret tych sytuacji tkwi w mentalności Sycylijczyków. To południe (pamiętajcie o sjeście, choć w Palermo w zasadzie jej nie ma), tu ludzie są zawsze gotowi, żeby ci pomóc czy z tobą po prostu porozmawiać. Chcesz zrobić dobre wrażenie – naucz się kilku słów po włosku (np. birra nazionale grande), zamawiaj włoskie napoje, na ulicy poproś o lody w bułce – od razu cię polubią. Ja ich też, tak więc w przyszłym roku Sardynia albo Toskania.

PS. Niektóre piwa włoskie można dostać w Polsce. Moretti (but. 0,66 l w cenie ok. 8 zł) bywa w Almie, Simply i w sieciowych delikatesach, w Lidlu jest Poretti (puszka 0,5 l za 2,70 zł) i Castelli (but. 0,33 za 2,50). Moretti jeszcze się wybroni, pozostałe dwa to słomkowy płyn pozbawiony piany i smaku. Albo działa syndrom wakacyjny - wszystko wypite na miejscu smakuje lepiej niż po powrocie w domu - albo Carslberg leje różne płyny pod tą samą etykietą. W Lidlu jest też grecki Mythos (puszka 0,5 za 2,70 zł), i tu znowu to samo - pamiętam to piwo jako co najmniej pijalne, a teraz sjest co najwyżej pijalne.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Co pije Ojciec Mateusz?

Jestem już po wakacjach, za kilka dni relacja z wyjazdu na Sycylię, ale teraz krótki wpis o Sandomierzu. Pojechałem tam na Czas Dobrego Sera (czyli IV Ogólnopolski Festiwal Nieskończonych Form Mleka, nazwa mocno na wyrost), dwudniowa impreza na rynku jest w zasadzie niewielkim targiem produktów regionalnych. Dziesięć stoisk producentów sera, cztery winnice, cydr Ignaców, soki Maurera, miody Jarosa, browar Cornelius – i tyle. Skoro niecałe dwie godziny wystarczyły na zwiedzenie stoisk i zakupy, to miałem dużo czasu na przetestowanie sandomierskiego wyszynku. Byłem w około 10 miejscach, to co najmniej połowa barów, kawiarni i restauracji położonych na starówce. Mieszkaniec dużych miast jest rozpuszczony rosnąca modą na różne kulinarne przybytki – od foodtrucków (fe, chyba jadłobusów!) po restauracje z gwiazdkami Michelina, a wśród nich dużo miejsc, gdzie można wypić coś mocniejszego i  zagryźć to smaczną przekąską. Ta moda do Sandomierza nie dotarła, podejrzewam, że wymusił to turystyczny klient, taki, który wpada tam na obiad i znika na zawsze. Klient lokalny nie żywi się na starówce i koło się zamknęło. A efektem tego jest porażka. Dwa jej przykłady to Flisak i Pod Ciżemką – ale wybrane tylko dlatego, że miejsca te zwyciężyły w konkursie pt. zakąska. Otóż w pozostałych lokalach po prostu nie ma zakąsek. Do każdego kieliszka możecie sobie zamówić obiad (przemilczę standardowe menu, żebyście dotrwali do końca wpisu), czyli do butelki możecie zamówić 10 lub 12 i pół obiadu. Flisak miał zakąskę – śledzia w dwóch wersjach. W oleju był starym zwiędłym kawałkiem śledzia w starym śmierdzącym oleju. W śmietanie był starym zwiędłym kawałkiem śledzia w niezłej i raczej świeżej śmietanowej pierzynce. Wódki krajowej nie było, była zagraniczna, w 50-tkach (sukces!), ale zabrakło kieliszków, więc nalewana była w kieliszki 25-gramowe. Na zdjęciu widać jak wyglądała realizacja zamówienia. Dałem Sandomierzowi jeszcze jedną szansę i Pod Ciżemką zamówiłem śledzia „trzy smaki”. To są trzy identyczne kawałki starego zwiędłego śledzia z trzema dodatkami. Przebojem była cebula – smażona (!), stara, wyglądała jakby ktoś zdjął ją z kotleta, którego nie dojadł klient trzy dni temu. Były buraczki (poznałem wyłącznie po kolorze) i coś trzeciego, ale to nie miało koloru, a smakowało jak śledź, wiec nie wiem co to było. Jeden rodzaj polskiej wódki, za to nalewanej do 40-tek. Żeby być sprawiedliwym, był też tatar, świeży, spory, w cenie przeciętnego obiadu. Byłem bliski kupienia w sklepie spożywczym lokalnego smalcu, zrobienia sobie z nim kanapek i spożycia tego gdzieś na ławce. Ale po prostu poszedłem do lodziarni, zamówiłem czystą wódkę z tonikiem i tak przetrwałem. Koszmar.
PS. Miód Sandomierski jest tak naprawdę miodem od Jarosa tylko z ceną dwukrotnie wyższą, jedynym lokalnym trunkiem są wina, w tym słynne już z Winnicy Płochockich. Butelki do nabycia w kilku sklepach, cena 50 zł.

środa, 4 czerwca 2014

Co piją na Majdanie

Jak pomóc Ukrainie i Ukraińcom? Minister Sikorski przebąkuje o zniesieniu wiz. Znam rozwiązanie prostsze, a zadowolonych będzie zresztą więcej. Zlikwidować korupcję po polskiej stronie granicy. Niech celnicy hurtowo pobierający od Ukraińców po 25$ zostaną przesunięci do bardziej odpowiedzialnych zadań, można ich zresztą przebrać w mundury rosyjskie i zrzucić z samolotów w centrum Kijowa. Zadowoleni będą Ukraińcy przekraczający granicę, obywatele IIPRL, bo ich granica stanie się szczelniejsza (choć może palacze kontrabandy nie będą tak zadowoleni), oraz mieszkańcy UE, bo odzyskają spory kawałek swojej granicy lądowej. O korupcji w urzędach konsularnych przemilczę, przecież piszemy tu o rzeczach przyjemnych. Ukraińcy tęsknią za Polską, bo tu korupcja jest dwa razy mniejsza (celnik ukraiński bierze 50$), a my możemy być dumni, bo po 25 latach od czegoś tam (nie wiem czego, informacje są sprzeczne) mamy korupcję mniejszą niż na Ukrainie. Co prawda dystans się zmniejsza, ale w produkcji czekoladowych orłów jesteśmy na pierwszym miejscu.
Nie jesteśmy niestety na żadnym jeśli chodzi o produkcję wódki. Królują stare marki (część wymarła), ale ich jakość niska (przy biedronkowej cenie trudno się dziwić), nowe produkty pojawiają się tylko na wysokich półkach – jak np. U’luvka. W tym czasie Ukraińcy zaleli rynek światowy wódkami Nemiroff, a potem Chortyca (średniej jakości, ale lepszymi od polskich). Ja zarekomenduje Pierwak – wódkę żytnią. Charakterystyczna kwadratowa butelka zamykana jak oranżada, coś à la krachla. Jeśli nazwa nie wystarczy, to na etykiecie jest duży napis „pierszowo peregonu”. To raczej na skalę przemysłową niemożliwe, ale diabeł tkwi w szczegółach. Otóż jest to mieszanka spirytusu luks, spirytusu zbożowego z pierwszej destylacji i spirytusu z miodu lipowego. Niezły miks, ale się sprawdza – wódka jest smaczna, z bardzo wyraźnym aromatem zbożowym. No i jaka przyjemność z lektury kontretykiety – nie zawiera GMO (tu niestety przegrywamy konkurencje z Ukrainą w kwestii podawania tej informacji), podana jest wartość kaloryczna, zawartość białka, tłuszczu i węglowodanów, jest data przydatności do spożycia, temperatura przechowywania i lista osób, którym odradza się spożycie: młodzież do 18-tego roku, kobiety w ciąży, w podeszłym wieku, sportowcy, alergicy, osoby z przeciwwskazaniami o charakterze medycznym i zawodowym. Nie załapałem się na szczęście do żadnej kategorii.

niedziela, 11 maja 2014

Co pije Islam Karimov

Nie wiemy nawet czy coś pije, bo skoro 83% mieszkańców Uzbekistanu to muzułmanie, to może on jest niepijący (zresztą z takim imieniem chyba mu pić nie wypada)? Ale z alkoholem nie jest tam tragicznie, można go kupić bez problemu, trzeba tylko wiedzieć, żeby szukać go w sklepach specjalistycznych (napis „vodka” na szyldach powinien wystarczyć do ich odnalezienia), bo w zwykłych spożywczakach nie ma. Nie ma też na lotniskach, wiec lepiej zaopatrzyć się wcześniej. W Uzbekistanie robi się wino, niestety głównie słodkie, z pijalnych polecam „Marwarid”, „Omar Chajam” czy „Tulia-kandoz”. Są balsamy, czyli bittery – np. „Bucharo” czy „Samarkandskij”. Najlepiej jednak jest kupować koniaki – „Bucharo”, „Uzbekistan”, „Samarkand” czy „Staryj Samarkand”. Na zdjęciu średnia półka, „Samarkand”. W smaku sporo czekolady, wanilii, miodu, trochę cytrusów, na początku trochę zaskakujący złożonością – coś w stylu greckich brandy, ale z jedną zasadniczą różnicą – jest wytrawny, tylko lekkie nuty słodyczy. Zdecydowanie do wypicia w dużych ilościach. Z etykiety wynika, że ma od 6 do 7 lat, oczywiście leżakowany w dębie. W Uzbekistanie najlepiej znać i angielski, i rosyjski, w zależności od tego z którym pokoleniem się chcecie porozumieć. Można też nauczyć się uzbeckiego, ale to nie będzie łatwe. „Alkogol mahsulotlarini me'yordan ortiq iste'mol qilish inson asab tizimi va ichki a'zolarining og'ir kasalliklariga olib keladi” – nie, to nie jest treść lokalnego toastu, to napis na butelce informujący o szkodliwości spożycia alkoholu. Butelka kosztuje ... 8 zł, najdroższy „Staryj Samarkand” około 15 zł. No i najlepiej wypić na miejscu, technika wyrobu korków na podobnym poziomie jak w Izraelu, są one zrobione ze sztywnego niedopasowanego do szyjki plastiku, wszystkie butelki zabrane do bagażu lotniczego przeciekały.
Przy okazji brandy – pojawił się w Polsce nowy produkt bułgarski, dystrybuuje go firma Domain Menada. Ich portfolio to spora półka stacji benzynowej, ale o dziwo mają tam także brandy Asbach. Nowością jest Brandy Belizza – obła półlitrowa butelka 40%, cena w okolicach 25 zł. Smak czekolady, czekolady i jeszcze więcej czekolady, no i nieznośna słodycz. Jakby ktoś rozpuścił słodką czekoladę w wódce. Brrr...

piątek, 25 kwietnia 2014

O tych, co odeszli (2)

Wódki czystej pije się w Polsce coraz mniej, na jej miejsce wskoczyły trunki kolorowe – wódki aromatyzowane i whisky. Efektem tego jest upadek części mniejszych gorzelni, zniknięcie z rynku kilku marek, spadek jakości niektórych (zakładam możliwość, że producent mierząc się ze wzrostem akcyzy, a nie chcąc podnosić ceny, obniża jakość). Co robić w tej sytuacji? Na przykład nic, czekać cierpliwie, aż nawiedzi was ktoś z prezentem, który odkrył gdzieś na pawlaczu. Tak oto stałem się właścicielem zabytkowej butelki wódki Metropolis (a więc mógłbym zatytułować ten wpis „Co pił Fritz Lang”). Wyprodukowano ją w 1999 roku w Warszawskiej Wytwórni Wódek „Koneser” na ulicy Ząbkowskiej. Wódkę produkowano tam od 1895 do 2007 roku, obecnie firma przeniosła się do Warki, wódka Metropolis jest tam nadal produkowana, z opisu na stronie wynika, że pochodzi ze spirytusów zbożowych i ziemniaczanych. Mój zabytek miał wyraźny smak zbożowy, opis wskazywał na spirytusy luksusowe, niestety ta nazwa jest myląca, bo dotyczy spirytusów i zbożowych i ziemniaczanych (np. w wódce Luksusowej, jednej z najbardziej znanych ziemniaczanych na rynku). W każdym razie obstawiam, że była to wódka zbożowa, smaczna, odradzałbym chłodzenie. Nie wiem jak smakuje jej dzisiejsza wersja, ale mogę być pełen obaw, niedawno kupiłem butelkę Wyborowej i to było coś okropnego. W ciągu roku-dwóch jakościowy zjazd ze średniej półki na samo dno. Na pocieszenie dobra wiadomość ze Strykowa. Krytycznie opisywałem produkty formy H2O Drinki, ale okazało się, że jest jeden godny polecenia. Potato Vodka Premium, jak nazwa wskazuje, to wódka ziemniaczana. Co prawda spirytus miał być czterokrotnie rektyfikowany (po co?), ale na szczęście czuć wyraźny smak ziemniaka, generalnie wódka jest niezła. Półlitrową butelkę kupiłem za jakieś 25 zł, to cena promocyjna, w sieci osiąga cenę 50 zł, czy warto tyle wydać, osądźcie sami.

sobota, 12 kwietnia 2014

Psy 3

Może niektórzy pamiętają, że bohater filmów „Psy 1” i „Psy 2” nazywał się Franciszek Maurer. Tak samo nazywa się właściciel firmy Tłocznia Maurera, która oprócz soków owocowych wytwarza także cydr, wina i destylaty owocowe. W Warszawie trudne do nabycia, w niektórych knajpach bywają destylaty, próbowałem, tak więc wiedziałem już czego szukam. Zeszłotygodniowe targi Regionalia stały się okazją, żeby przetestować więcej. Kupiłem zestaw sześciu owocowych destylatów i butelkę cydru. Destylaty smaczne, dość mocne (50%), większość smaków wyczuwalna, jeśli już miałbym wskazać najsmaczniejszy to byłaby to brzoskwiniówka. Cydr nieklarowany, mocno drożdżowy, wytrawny, mocny (7,3%), trochę podobny do francuskich pochodzących od producentów calvadosu. Generalnie napoje udane, ich podstawową, choć przewidywalną, wadą jest cena. Półlitrowa butelka destylatu kosztuje 74 zł, zestaw sześciu setek 90 zł (cena targowa, w sieci 96 zł). Półlitrowy cydr 9 zł, tu akurat nie jest zbyt drogo. To są produkty spokojnie konkurujące z węgierskimi czy austriackimi (oczywiście raczej zagrodowymi niż przemysłowymi), niestety mają podobne ceny.

środa, 2 kwietnia 2014

Co pił Mosze Dajan?

Mam wreszcie powód do wpisu o alkoholu izraelskim – jak pamiętacie, ostatnim razem znajomy przywiózł mi z Izraela śliwowicę produkowana w Strykowie. Jedno co ją łączyło z Żydami (a raczej żydami) to certyfikat koszerności (w dodatku „kosher for passover”, czyli specjalnej koszerności do użycia na święto Paschy) – ale to ściema, tak naprawdę trunki koszerne muszą być wyprodukowane przez religijnych żydów, mam nadzieję, że żydzi o tym pamiętają. Koszerność paschalna to dodatkowe ograniczenie, spożywane potrawy i napoje nie mogą mieć kontaktu z zakwasem (pieczywo na zakwasie jedli Egipcjanie, a to święto uwolnienia się od nich), też obawiam się, że w gojowskich okolicznościach warunek nie do spełnienia – ale to problem bardziej żydów niż nasz.
W Izraelu pija się to samo co w krajach Maghrebu i bliskowschodnich – piwo, wino i destylaty (z wina i wytłoków). Nie ma żadnych ograniczeń religijnych, wino wręcz jest konieczne do odprawiania rytuałów paschalnych (to po co im śliwowica, może mi jakiś Żyd odpowie), a Purim wręcz wymaga upicia się do (prawie) nieprzytomności. Najpopularniejszy z destylatów jest arak, był też najtańszy, ale w zeszłym roku drastycznie wzrosła nań akcyza, źle się dzieje w państwie Izraela. Są brandy, najpopularniejsza to Carmel z winnicy o tej nazwie. Jest też Stock 84, ale to nie ten sam Stock, który my pijemy. Pan Stock sprzedał fabrykę Żydom, ale przyszedł Mussolini i ją znacjonalizował. Filia w Palestynie oczywiście znacjonalizować się nie dała i do dziś produkuje swojego Stocka. Ale ja chciałem wypić coś najbardziej izraelskiego – i taki produkt jest. Sam Edgar Bronfman (zmarł cztery miesiące temu), wieloletni szef Saegrams, w swoim czasie największej firmy na świecie handlującej alkoholem, postanowił wyprodukować trunek mający być sztandarowym produktem izraelskiego gorzelnictwa. I tak w 1963 roku powstał likier Sabra (obecnie produkowany przez wspomniane Carmel Wines). Sabra oznacza Żyda urodzonego w Palestynie lub Izraelu, stąd nasz tytułowy Mosze Dajan (urodzony w kibucu Degania Alef). Sabra to 30% likier o smaku czekoladowo-pomarańczowym. Jego butelka wyprodukowana jest na wzór fenickiej amfory z winem, którą można obejrzeć w tel-awiwskim muzeum. Na lotniskach półlitrowa butelka kosztuje 30$. Smak – jeśli jedliście pomarańczowe galaretki w czekoladzie to go znacie. Na początku czuć trochę gorycz czekolady, ale szybko znika. Zastępuje ją smak pomarańczowej czekoladki, a potem wszystko zabija bardzo intensywna słodycz. Alkohol jest za słaby by się przebić, prawie go nie czuć. To przypomina produkt z niskiej półki, także jakiś fragment tablicy Mendelejewa zrekonstruowany w szwajcarskich fabrykach sztucznych smaków. Cukru zresztą jest tak wiele, że jak zakręciłem butelkę po pierwszym podejściu, to plastikowa nakrętka przylepiła się tak do butelki, że musiałem ją odmoczyć w wodzie, nie dała się bez tego odkręcić. „Heavenly sweet nectar” – ostrzega lojalnie producent. Wykonanie butelki przypomina jakieś produkty białoruskie, choć pewnie obraziłem Białoruś. To coś powinno mieć 80% (jak rum Stroha – zresztą na opakowaniu jest sugestia użycia przy produkcji ciast), wtedy zapewne dałoby się wypić. Jest też sugestia użycia jako digestifu, ale tam nie ma ziół, po chwili brakuje goryczy, jedyne co się zgadza, to to, że wypić tego można bardzo mało, bo po większej dawce to zadziała odwrotnie niż digestif. Jak na wynalazców Uzi i producentów dronów to fatalna wpadka. Mam nadzieję, ze przynajmniej drony działają, choć zdaje się, że zrezygnowaliśmy właśnie z pomysłu kupienia ich w kraju Dajana – może ktoś kupił na lotnisku Sabrę?

czwartek, 13 marca 2014

Kaszana w Biedronce

Nie jestem częstym klientem Biedronki – w zasadzie poza kolejnymi promocjami winiarskimi w ogóle tam nie kupuję. Ale już będąc na wakacjach trzeba jej oddać, że często bywa jedynym sklepem z pijalnymi winami. No i generalnie zwycięża cenowo w każdej konkurencji, pod warunkiem, że w niej startuje. Np. litrowy Johnny Walker kosztuje tam poniżej 60 zł, co jest najniższą ceną na rynku. Obecnie pojawiła się tam cachaça (Cariocca) w bezkonkurencyjnej cenie niecałych 30 zł. Na polskim rynku najpopularniejsze są „51” (~80zł), Canario i Don Diego (~60 zł) – tak więc tu płacimy pół ceny lub mniej za nieleżakowaną cahacę. To istotna cecha, bo tak naprawdę polecenia godne są tylko leżakowane, piłem takowe i to są trunki konkurujące z dobrymi brandy (ale trzeba po nie pojechać do Brazylii). Nieleżakowane są składnikiem popularnego drinka caipirinha, do jego przygotowania wystarczy lód, brązowy cukier i limonka. Wpierw spróbowałem saute, to się daje wypić, nie jest taką trucizną jak niedawno opisywany biedronkowy rum, ale jak to z tanimi destylatami, mamy tu przegląd przez piwnice, worki po ziemniakach, brudne ścierki i wiele innych miejsc i przedmiotów, z którymi nie chcielibyście się zetknąć. A caipirinha? Odpowiedź jest prosta – jeśli chcecie zmarnować brązowy cukier, lód i limonki, dodajcie tam Carioki. Nic nie jest w stanie zagłuszyć drastycznie mocnej nuty zgnilizny.
A jakie są dobre wiadomości ze świata rumu? Polecam herbatę fryzyjską. Zapewne w którymś ze specjalistycznych sklepów z herbatą sprzedadzą wam tę mieszankę Assamów (ale też z dodatkiem Sumatry, Jawy, Darjeelinga czy Cejlonu). Ale clou polega na tym, że herbatą zalewa się cukier kandyzowany. A moja propozycja to specjalny cukier w zalewie rumowej. Sam cukier nie jest tak słodki jak kryształ, a zatopiony jest w naprawdę dobrym białym hawajskim rumie (moc niewielka, pewnie jakieś 10-15%). W dodatku takie rumowe cukry można kupić w Polsce za niewygórowaną cenę. Myślicie, ze przerzucam się na herbatki? O nie, wkrótce coś zdecydowanie mocniejszego.
Aha, jeszcze wyjaśnienie lingwistyczne dotyczące tytułu. Onegdaj na określenie czegoś nieudanego mówiło się „kaszana”, a synonimem popsucia było „skaszanienie”.

wtorek, 11 marca 2014

I ja tam byłem, miód i wino piłem


Zapuściłem się znowu w pisaniu na blogu, dla usprawiedliwienia napiszę, że we wszystkim się zapuściłem, wywołuje to u mnie wstyd i poczucie winy, które mnie paraliżują twórczo, a na paraliż ten lepszego lekarstwa niż alkohol dotąd nie odkryłem. Kiedy kilka lat temu zawitałem do Nidzicy, sklep z miodami mieścił się w jakiejś odrapanej kanciapie, w dodatku był zamknięty, w sąsiednim spożywczaku kupiłem jakiś trójniak, który był co najwyżej przeciętny. W tym roku dałem Nidzicy drugą szansę, zwłaszcza, ze wyczytałem, iż wytwórnia miodów przeniosła się do nowego budynku. faktycznie, mieści się teraz w budynku starego browaru sąsiadującym z zamkiem, jest też sklepik z rozmownym sprzedawcą. Tym razem na półkach były tylko dwójniaki (dwa) i półtorak, choć teoretycznie w ofercie są trójniaki i czwórniaki. Można kupować zestawy, można kupować pojedyncze duże i małe butelki, są też jakieś prezentowe wynalazki. Na rynku warszawskim dostępne są głównie miody z lubelskiego Apisu i z Pasieki Jaros, obie firmy t polscy liderzy, wyznaczają najwyższe standardy, ciekaw byłem jak się do nich mają miody z Nidzicy. Rozczarowania nie było, i dwójniak i półtorak były znakomite, ale w smaku nie wyczuwałem zbyt dużej różnicy, wiec wystarczy wydać 30 zł na butelkę 14-letniego dwójniaka. Oferta jest z jakiś powodów mocno okrojona (np. w porównaniu z lubelską), to akurat jest wada, bo miód to trunek, którego nie da się ani zbyt dużo ani zbyt długo pić, wiec przydałaby się jakaś odmiana. Na terenie Mazur Nidzica ma konkurencje w postaci Mazurskich Miodów, nie próbowałem, ale wyczytałem, że podobno są niezłe. No i jeszcze jeden problem z Nidzicą – nie maja strony WWW, nie mają sklepu w sieci, w ogóle nie mam pojęcia, gdzie te miody poza samą wytwórnią można kupić.

czwartek, 13 lutego 2014

Jak przemienić wino w wermut

Zdarzyło wam się kupić wino, które okazało się niepijalne? Co z nim zrobić, jeśli nie chcecie go wylać do zlewu? Wino czerwone może zostać użyte jak o marynata do mięsa, ale trzeba uważać, jeśli wino jest ohydne, można zepsuć smak mięsa. Można wino czerwone przemienić w grzaniec, ale jeśli jest wytrawne, należy pamiętać o dodaniu sporej ilości cukru lub miodu. Znowuż białe wino można próbować schłodzić do temperatury bliskiej zera, wtedy zabijemy wszelkie smaki. Można wymieszać z wodą robiąc z niego szprycer, można też dodać do niego soku, np. żurawinowego lub cytrynowego. Ale białe wino można tez szybko przemienić w wermut. No może nie w wermut, lecz w napój wermutopodobny, przemiana wina w wermut jest jednak dość skomplikowana i czasochłonna. Otóż pojawiły się na polskim rynku włoskie napoje Crodino i Chino, słodkie bittery, raczej nienadające się do bezpośredniego spożycia, ale dobrze wypadające w mieszankach. Chino produkowane jest przez San Pellegrino, to jeden z chinotto – napojów na bazie pomarańczy pachnącej (citrus myrtifolia), z dodatkami ziołowymi, ciemny, gazowany, trochę w stylu słodkiej coli. W Polsce dostępny w butelkach 0,2 l, ale we Włoszech także w pet-ach czy puszkach. Crodino produkowany przez Campari jest słodkim i gazowanym napojem na bazie ziół, kolor ma pomarańczowy, butelkowany wyłącznie w buteleczki 0,1 l. Oba napoje polecane są do drinków, np. Crodino jest składnikiem cocktailu „Sixteen Rum”, będącego mieszanką Crodino, czerwonego wermutu i rumu. Ale ja polecam je jako dodatek do białych wytrawnych win – skutecznie zmieniają ich smak w coś podobnego do wermutu, wystarczają do tego niezbyt duże ilości. Smak jest tak intensywny, że zabija wszystkie inne, tak właśnie uratowałem manzanillę z wpisu o Marksie & Spencerze. Buteleczki kosztują w Polsce ok. 4 zł.

sobota, 1 lutego 2014

Meandry marksizmu-spenceryzmu (t. II)

Jedna skromna butelka na zdjęciu? A i to tylko dlatego, że zdjęcie jest obowiązkowe. Poszedłem w styczniu zobaczyć ofertę mocnych alkoholi w M&S – tym razem ceny nie miały świątecznych zniżek. Najniższa półka to seria, z której próbowałem rum. Jest tam wódka, rum, gin i whisky – wszystkie z minimalistyczną biała etykietą i ceną – 34 zł. To jest drobne nieporozumienie, cena powinna wynosić dobre kilkaset tysięcy złotych, w każdym razie równowartość zabiegu przeszczepienia wątroby, i to oczywiście M&S powinien być płatnikiem, a nie klient. Każdy z tych tanich trunków ma swój odpowiednik w średniej półce, tu już mamy różnorodne kształty butelek i wzory etykiet. Jedna jest tylko cena – 49 zł. Za tę cenę mam spory wybór markowych trunków i jestem na 100% pewien, że trafię coś lepszego (to po doświadczeniu z brandy). Poza tym są wynalazki – jakiś aromatyzowany gin, coś jeszcze aromatyzowanego, spory zestaw likierów w zaporowych cenach, no i z wyższej półki gin za 90 zł. To są ceny mało konkurencyjne jak na produkty sieciowe, za 90 zł (a nawet mniej) mogę kupić Bombay Sapphire. Wiec nie kupiłem nic. No ale że nie mogłem wyjść z pustymi ręcyma, kupiłem trochę win. Okazało się, że wina w promocji (–30%, czyli po 20 zł) to te same wina, które M&S przeceniał rok i dwa lata temu. Nudne, zaledwie poprawne, znam je na pamięć. Akurat kilka dni później kupiłem kilka win w Makro i te drugie wygrały zdecydowanie. Są dwa wina z Libanu – rzadkość w Polsce, ale po ok. 50 zł. To i tak jest niepokojące, bo to dość niska cena jak na libańskie wina, ale z drugiej strony największym odbiorcą win libańskich jest właśnie UK. Jak ktoś ma trochę zbędnych pieniędzy to niech kupi i napisze mi czy warto, Alternatywą dla mnie jest wyjazd do Libanu, a jak pisałem mam alergię na bomby i wybuchające samochody.
Przeszukałem też półki z artykułami spożywczymi – szukałem (bezskutecznie) relisha – i to też jest porażka. Po pierwsze od początku M&S w Warszawie asortyment się nie zmienił, poza tym, to co było jadalne/pijalne zniknęło z półek. To są jakieś odpadki – może M&S poszedł śladem Tesco i sprzedaje w Polsce to, czego nie może sprzedać w UK? Dość narzekania – coś extra musiałem kupić, padła na manzanillę za przeszło 30 złych. To wytrawne sherry, powinno być cytrynowo-słone. Zapach jeszcze był znośny, ale smak porażający. Jakieś brudne majtki, skarpetki, przepocona koszula, cały zestaw bielizny do prania, Czy ja jestem pralnia automatyczna, żeby mieć z takimi rzeczami do czynienia? Basta! (Możliwe, że wino się utleniło, ono nie może zbyt długo leżeć w butelce, ale na etykietach nie ma żadnych dat.) Pożegnam M&S na kilka lat (chyba, że dostanę paczkę z trunkami do degustacji, wtedy zmienię zdanie i napiszę, że to najlepszy wybór alkoholi w RP).
PS. Co zrobić jak się ma wino nie do wypicia? Porady wkrótce.

wtorek, 28 stycznia 2014

Co pił Humphrey Bogart?

Jeszcze raz napisze o problemach z zamawianiem trunków na odległość. Nawet kiedy wiesz, co chciałbyś dostać, to i tak jest to kot w worku. W Maroku pije się dużo, ale są to napoje importowane lub lokalne podróbki światowych gatunków, których to podróbek spożycie grozi uszczerbkiem na zdrowiu, wiec odradzam (dotyczy to wszystkich krajów arabskich). Produkcją destylatów zajmowali się tam Żydzi, a ich flagowym produktem była mahia – destylat z fig. Dzisiaj potomkowie marokańskich Żydów, rodzina Nahmia, produkują ją nadal w USA. Mahia rabi amrane (pełna nazwa) jest ciągle najpopularniejszym mocnym trunkiem w Maroku i stanowi tam 50% rynku. Zakupiona butelka nosi nazwę Chaouia, która jest skróconą nazwą jednego z szesnastu regionów Maroka. Jest to region sąsiadujący z regionem Grand Casablanca, a jako miejsce produkcji podana jest właśnie Casablanca, wiec geograficznie jest to strzał prawie w 10. Na etykiecie widać palmy i wielbłądy, to pierwsze ma mało wspólnego z figowcami, te drugie możliwe (ale mało), że są konsumentami mahii. Producent to Chai Andrieux, sieć podpowiada, że największy producent destylatów w Maroku. Na butelce widać też hebrajski napis תיוואש, niestety translatory nie pomogły mi go zrozumieć. Jako składniki podano alkohol, wodę destylowaną, naturalne wyciągi z fig. Czyli co to jest, destylat aromatyzowany figami? Nie byłoby to takie złe, w pamięci mam tunezyjską daktylową boukhę czy figowy likier Thibarine. Niestety „reality bites” – alkohol okazuje się pospolitą anyżówką. Figa niewyczuwalna, anyżkowy aromat syntetyczny, wódka rozwodniona nie barwi się na biało. Umówmy się – marokańczycy nie są koneserami destylatów. Jedynym plusem jest brak kaca po spożyciu butelki. Jak pisałem jestem fanem anyżówek, ale są dobre i złe, ta była fatalna. W dodatku znalazłem informację, że mahia nie musi być z fig, może być z czegokolwiek, musi tylko być aromatyzowana anyżkiem. Podejrzewam, że moją mahię destylowano z wielbłąda z etykiety.
PS. Choć Casablanca jest miejscem akcji bardzo znanego filmu, to zdjęcia do niego nakręcono w studiu – tak więc Bogart raczej nie miał okazji pić marokańskiej mahii. Co nie znaczy, że wylewał za kołnierz – wręcz przeciwnie on i jego znajomi, znani jako The Rat Pack, pili dużo – głównie bourbona.
Co do filmów z alkoholem to są ich tysiące, niestety w zdecydowanej większości alkohol jest tam sprawcą samych nieszczęść, a autorzy nie skupiają się na walorach smakowych, a na wręcz przeciwnie – starają się nam spożycie obrzydzić. Kiedy sam siebie pytam, czy gdzieś w ogóle pada nazwa konkretnego alkoholu, to nie przypominam sobie chyba żadnego – martini w serii o Bondzie jest nazwą drinka, a nie konkretną marką wermutu (podobno teraz Bond pije jakieś piwo). Pewnie za dużo wymagam, umieszczenie danej marki to już lokowanie produktu, za to ktoś musi sporo zapłacić, widocznie brakuje funduszy. Chwalebnym wyjątkiem jest polski film „Demony wojny według Goyi”, gdzie główną rolę grała Wódka Źródlana („bo po niej się nie ma kaca” mówi jeden z bohaterów). Pamiętacie jakieś filmy, w których pojawia się co najmniej konkretny gatunek lub marka mocnych alkoholi?

niedziela, 5 stycznia 2014

Meandry marksizmu-spenceryzmu (t. I)

Sylwester miał się taplać w winie musującym, ale naprawdę trudno jest uniknąć mocniejszych trunków. Tym razem był to desant ze sklepu Marx & Spencer. Pisałem już o winach stamtąd, na początku byłem bardzo zadowolony, później podstawową cenę wina podniesiono z 21 do 27 zł, a gust sommeliera jest zbyt narzucający się, wszystkie sauvignon blanc w okolicach tej ceny smakują identycznie, wszystkie shirazy czy chardonnay też. Wygląda to tak, jakby sieć skupiła się raczej na różnorodności etykiet, a nie zawartości. Warto wyłącznie polować na promocje, ale wtedy wybór ogranicza się do około pięciu butelek. Kiedyś w ofercie oprócz win były tylko cydry, spróbowałem je, ich niebotyczne ceny nie przekładały się na jakość. Nowością obecnie są mocne trunki – w okresie świątecznym przecenione o jakieś 20%. Wybór padł na brandy oraz – a jakżeby inaczej – na rum. Brandy (0,5 l za 39 zł) ma wdzięczną nazwę Napoleon, przyspawaną onegdaj do najgorszych przedstawicieli tego gatunku, na etykiecie są dwa medaliony z profilami kobiecym i żeńskim – tak więc szata graficzna jest zdecydowanie nierównouprawnieniowa, brandy powinno się co najmniej nazywać „Napoleon i Józefina”, a najlepiej „Dwoje Napoleonów”. Poza tym mamy napis VSOP i „Aged 3 years”. Gdyby to był cognac to VSOP oznaczałoby minimum trzy i pół roku w beczce, „Napoleon” zaś sześć i pół roku, ale to jest brandy, więc prawdziwa jest tylko informacja o trzech latach (na kontretykiecie potwierdzona jeszcze napisem, że te lata spędzono w dębowej beczce). Tam też przeczytacie, że naturalny kolor to efekt dodania karmelu – od czasu, gdy zobaczyłem ten dodatek w 10-letnich malt whisky nic mnie nie zdziwi, ostrzegam jednak, że karmel ma smak, i jest to smak słodki. Taka też jest ta brandy – trochę za słodka, zbyt mało wytrawna. Ale nadal pijalna, niezła, a cena (promocyjna) jest dodatkowym atutem. Cena rumu jest już bardzo promocyjna – 27 zł za 0,7 l. Biała etykieta narzuca skojarzenie z klasyczną „carta blanca”, choć na kontretykiecie jest napis, że rum (biały) wyprodukowano z melasy, a nie z soku trzcinowego. Jako miejsce produkcji podano Gujanę, faktycznie na Gujanie robi się rum z melasy, ale najbardziej dla niej typowy jest ciemny, no i rum stamtąd jest mocniejszy niż 37,5%. Na polskiej kontretykiecie napisano, że kobiety planujące ciążę powinny unikać alkoholu, zabrakło jednak napisu, że mężczyźni planujący ciążę u partnerek też go powinni unikać – jak widać równouprawnienie na Wyspach jest fikcją wykreowaną przez tamtejsze media (co prawda w Polsce napisano by pewnie, że kobiety planujące ciążę powinny pić dużo alkoholu). Marx & Spencer bardziej potrafi zrównać nabywców zabawek niż alkoholu. Jak to w każdym razie smakuje? Typowy smak alkoholu rozlanego na podłodze, następnie wykorzystanego do jej umycia i wyżętego ze szmaty, którą tę podłogę wytartą. Koszmar. Sam zapach może posłużyć do zabijania mniejszych owadów, ale smak jest jeszcze gorszy. Nie pomoże żadna coca-cola, nie mogłem tego wypić do końca, część wylądowała w zlewie, ekolodzy mi tego nie darują. Naj-naj-najgorszy rum wypity w ramach rumowej wycieczki. Ta sama cena co rum z Lidla, natomiast zawartość to kompletne rumowe dno.
W M&S jest też jeszcze gin w cenie 70 zł – ale za te pieniądze można kupić Bombay Sapphire – i kilka innych napojów. Wpadnę tam niedługo i opisze jakieś inne płyny.