wtorek, 30 października 2012

Co pije panna młoda?

Pozostając przy tematyce botanicznej człowiek-pijak napisze dziś o mircie. Całoroczny krzew osiągający wielkość małego 5-metrowego drzewa, pokryty zielonymi liśćmi, białymi kwiatami i podobnymi do naszych leśnych borówek ciemnoniebieskimi jagodami, rośnie na południu Europy i w północnej Afryce. Roślina od wieków wykorzystywana była do celów leczniczych (wspominał o niej Hipokrates czy Galen), leczono nią infekcje dróg oddechowych, do dziś używa się w tym celu olejku mirtowego. Mirt nie ma w zasadzie wartości odżywczych, używa się go głównie jako rośliny ozdobnej, w tej postaci można go spotkać także w Polsce, duże okazy najłatwiej znaleźć w ogrodach botanicznych, małe można samemu uprawiać w doniczkach.
Najciekawsze jest jednak wykorzystanie mirtu jako rośliny symbolicznej. W mitologiach antycznych był rośliną poświęcona bogini Wenerze, Afrodycie, Demeter,  – a wiec boginiom miłości i płodności. W kulturach Morza Śródziemnego mirt symbolizował miłość i nieśmiertelność. Jeśli któryś z czytelników świętuje Święto Szałasów, to wie, że nie obejdzie się bez gałązki mirtowej, będącej częścią lulawu ("Idźcie w góry i przynieście gałęzie oliwne, gałęzie sosnowe, gałęzie mirtowe, gałęzie palmowe i gałęzie innych drzew liściastych, aby zgodnie z przepisem uczynić szałasy",  Ne 8,15). W tej kulturze mirt darowano panom młodym, gdyż symbolizował moce falliczne. Natomiast europejska tradycja używa mirtu jako ślubnej wiązanki lub wianka dla panny młodej (nawet jeśli jest nią Królowa Angielska).
Ale co ma mirt do alkoholu? Otóż na Sardynii i Korsyce produkuje się likier mirtowy o nazwie Mirto – odmianę czerwoną z dojrzałych niebieskich owoców i biała z owoców żółtych i liści. Firma Bresca Dorada produkuje cała gamę tych (i nie tylko) napojów, wlewając je w przeróżne butelki, te bardziej ozdobne są do nabycie w sklepach lotniskowych. Butelka (ta ze zdjęcia) 20 cl o mocy 30% kosztuje niecałe 10€. Kolor ciemnobrązowy, płyn nie jest gęsty, dosłodzony miodem nadal nie jest zbyt słodki, ma wyraźny smak ziołowy – nie owocowy. W zasadzie  najbardziej przypomina syrop pini (nalewka z kopru włoskiego + wyciąg sosnowy) – widocznie leki na gardło smakują podobnie. Zdecydowanie człowiek-pijak woli wersję wiankową niż spożywczą. Salute!

poniedziałek, 8 października 2012

Home, sweet home, Germany

Dziś wyjątkowo będzie o Niemcach wyłącznie dobrze. A to dlatego, że będzie o tym, na czym Niemcy się znają  i co im dobrze wychodzi – o likierach. Wybór likierów jest olbrzymi, problem w tym, że trzeba ich szukać w specjalistycznych sklepach. Odpadają lotniska czy hipermarkety, tam ich nie znajdziecie. Człowiek-pijak przetestował trzy różne trunki.
Kloster Liqueur Gelb pochodzi z benedyktyńskiego opactwa we wsi Ettal. Opactwo ma w ofercie likiery, wina i piwa. Gelb to miodówka, ale mocno ziołowa w smaku. Dużo jej bliżej do włoskiej Stregi niż do naszego krupniku. Wyczuwalna słodycz, ale przełamana wytrawnością ziół i mocą alkoholem. Wydaje się mocniejszy niż w rzeczywistości jest – 40%. W zasadzie spokojnie można ten likier nazwać bitterem. Żółty kolor uzyskany jest przez dodanie szafranu. Człowiek-pijak daje 4 z plusem ( w skali 2–5). Cena w e-sklepie klasztornym 13,75€ za 0,5 l.
Schladerer Himbeer Liqueur to produkt rodzinnej firmy Schladerer z miasteczka Staufen. Robią destylaty owocowe, brandy, grappy i likiery. Likiery tworzone są z mieszanki destylatu owocowego i soku z tego owocu. Likier z dzikich malin ma moc 28%, smak, jak się można domyślić, mocno malinowy, słabo wyczuwalna moc alkoholu. Produkt prosty, ale naturalny aromat i intensywny smak malin wynagradza tę prostotę. Średnia cena 12€ za 0,5 l, ocena człowieka-pijaka: mocna czwórka. W Polsce podobny intensywny smak można uzyskać albo samemu produkując przetwory z malin, albo kupując produkty firmy Polska Róża.
No i hit, coś czego w Polsce nikt nie robi, choć podstawowy składnik rośnie przed naszymi oknami – likier z rokitnika. To krzewy, które owocują czymś podobnym do niedojrzałej jarzębiny (owoce rokitnika są pomarańczowe) – z tym, że rokitnik pokryty jest długimi i ostrymi kolcami – stad niemiecka nazwa „sanddorn”, piaskowe kolce. Owoce rokitnika zawierają wiele razy więcej witaminy C niż cytryna, robi się z nich soki, galaretki, powidła. Nie mają enzymu rozkładającego witaminę C, więc nie znika ona po termicznej obróbce. Zbiera się je po przymrozkach, wtedy znika gorzkawy smak wyczuwalny pod skórką. Człowiek-pijak potrzebował kilku minut by znaleźć (w Warszawie!) krzew rokitnika – co dokumentuje zdjęcie. Nie jest to rokitnik dziko rosnący, taki występuje nad morzem (stąd piasek w niemieckiej nazwie), ale rokitnik stosowany jest w Polsce jako roślina ozdobna.
Padło na Sanddorn Likör rodzinnej firmy z miejscowości Friedeburg. Robią różne przetwory owocowe i słodycze, specjalizują się w produktach z rokitnika. Likier jest dość słaby, ma 15%, zawiera 25% owocowego soku. Smak – to zaskoczenie – mocno marchewkowy. Nie jest to może używka mocna, ale bardzo ciekawa smakowo – dlatego dostanie czwórkę z plusem. Średnia cena 12€ za 0,5 l.

niedziela, 23 września 2012

Doniesienia z frontu (3)

Dziś krótko, w zasadzie ten wpis to polecenie innego bloga. Kiedy człowiek-pijak szukał w sklepie Simply przecenionych win mających być skutecznym wywoływaczem kaca, znalazł na półkach solidną flaszkę whisky. Camp-cośtam Blended Whisky ma pojemność 1,5 litra i kosztuje 65 zł (1 l = 43,30 zł), co lokuje ją w strefach najniższych, ale w sieci podano też informację, że taką samą butelkę w sieci Auchan można było kupić za 50 zł – co byłoby już rekordem (choć taka cena zapewne obowiązywała w okresie promocji). Camp-cośtam wyprodukowała szkocka firma Hunting Lodge Spirits Limited (producent dostępnej w Polsce whisky Hunting Lodge), ale czy na pewno miało to miejsce w Szkocji? Właściciele Hunting Lodge to Francuzi (posiadający we Francji olbrzymie fabryki gorzały) a dystrybucję prowadzi francuski Fauconnier (ma on w swoim portfolio wiele znakomitych trunków, na przykład „brytyjski” gin Lloyds, którego fałszerze z Czech nie musieliby podrabiać). Adres firmy jest edynburski, ale mieści się ona w zwykłym biurowcu. Stąd podejrzenie, że adres firmy to tylko pretekst do użycia określenia „szkocka”, bo sam napój jest francuski. Jak smakuje? Oto blog Marka Cumbera z notkami degustacyjnymi (może nie tak profesjonalnymi jak na blogu pana Milera) bourbonów i whisky, a na nim recenzja Camp-cośtam. Są tam też miedzy innymi recenzje Zachodniego Złota, Blue Barrel i Gold Barrel. Dzięki Cumberowi człowiek-pijak nie musi tego wypijać – a zresztą wcale nie planował, to są akurat napoje, których jakość można rozpoznać bez próbowania.

czwartek, 20 września 2012

Haust wiedzy - dygresje o tuzemaku (2)

I znowu garść dygresji. Onegdaj czeski rum (a on właśnie padł ofiarą fałszerzy) nazywał się „rum tuzemsky” (czyli tutejszy). Przepisy UE nakazały jednak rumem nazywać destylaty soku z trzciny cukrowej, więc bracia Czesi musieli zmienić nazewnictwo. Pomysłów było kilka, między innymi zabawny „tuzemski um”, wygrał jednak tuzemak. Polak widzi Czecha jako brzuchatego Szwejka popijającego piwko, w rzeczywistości Czechy są na pierwszym miejscu na świecie pod względem spożycia alkoholu przez osoby dorosłe, a co najmniej 20% spożycia alkoholu to szara strefa. W Czechach produkuje się lokalne wino, żeby wesprzeć producentów zniesiono na nie akcyzę (dla porównania w Polsce w cenie butelki 0,75 l jest 1,18 zł akcyzy), efekt był taki, że Czesi kupują masowo najtańsze wina hiszpańskie w kartonach. Spożycie piwa natomiast poważnie spadło, zwłaszcza piwa produkowanego przez duże koncerny (w Polsce w 2011 pobiliśmy rekord spożycia, w 2012 przebijemy go, powodem jest podobno świetna pogoda, człowiek-pijak wątpi, przez ostatnie dwa lata lipce były deszczowe i zimne, w tym roku wrzesień już jest jesienny, dziś w nocy w Warszawie zapowiadają cztery stopnie, zaraz nam włączą kaloryfery). W każdym razie Czesi i Polacy upodabniają się do siebie, Czesi – jak już była o tym mowa w 1. odcinku, produkują nawet wódki udające polskie, mające na etykiecie nasze godło lub napis "wódka warszawska".
Przypadki zatrucia alkoholem nieetylowym odstraszają konsumentów od raczenia się bimbrem, zupełnie niesłusznie. Bimber wyprodukowany nawet najprostszą metodą, na przykład w garnku, zawiera śladowe ilości metylu, nieszkodliwe dla pijącego. Można się zatruć przedgonami lub pogonami, ale nie pozbawiają one na stałe zdrowia lub życia. Charakterystyczny zapach bimbru daje wiec gwarancję przeżycia. A jaką gwarancję daje charakterystyczny zapach denaturatu? Paradoksalnie braku bólu głowy. Denaturat to skażony etanol, ze względu na masowe spożycie nie zatruwa się go trucizną, ale czymś co ma go uczynić wstrętnym w spożyciu. Jest to duża ilość kwasu acetylosalicylowego, czyli po prostu aspiryny. W podobny sposób skażano alkohol sprzedawany w aptekach w czasach amerykańskiej prohibicji. Słynnym przypadkiem takiego wynalazku był Jamaica Ginger zwany popularnie Jake. Do jego skażenia użyto fosforanu krezylu, nie poddając go uprzednio żadnym testom. Tak wiec został przetestowany na ubogiej – głównie imigranckiej – ludności, która po spożyciu doznała nieodwracalnego uszkodzenia nerwów, skutkującego charakterystycznym inwalidzkim chodem, nazwany „Jake walk”. Historia ta opisana jest pokrótce na stronach wikipedii a bardziej literacko w książce Iaina Gately’ego „Kulturowa historia alkoholu”. A co do samej amerykańskiej prohibicji – w tejże książce szczegółowo opisanej – ciekawa jest jej skuteczność. Otóż pada argument, że była skuteczna, bo spożycie alkoholu wróciło do poziomu sprzed niej dopiero po dwudziestu latach. Niestety stwierdzenie to świadczy tylko o kiepskiej metodologii go głoszących. Nie da się badać spożycia na podstawie danych o legalnej produkcji, bo to by oznaczało, że w czasie prohibicji wynosi ono zero, czyli Al Capone byłby tylko miejską legendą. Otóż Amerykanie zbadali dwa zdarzenia, mające bezpośredni związek ze spożyciem alkoholu oraz odnotowywane w statystykach – udział w bójkach po spożyciu alkoholu (tych z interwencją policji) oraz zachorowalność na marskość wątroby. Okazało się, że wystarczył rok, by te statystyki wróciły do normy – czyli tylko rok był potrzebny Amerykanom, by źródła legalnego alkoholu zamienić na nielegalne. A dwudziestu lat potrzebowali, by zrezygnować z tych nielegalnych.
PS. Ponieważ człowiek-pijak polecił ACC w ciemno, wiec postanowił je przetestować. Kac łatwo wywołać, wystarczy pójść do sklepu sieci Simply (własność Carrefoura) i kupić kilka win z półki z przeceną. Tam sprzedają coś, co producent boi się wylać do kanalizacji w trosce o stan rur i zatrucie środowiska. Po konsumpcji a przed snem człowiek-pijak spożył tabletkę 200 mg i rano... obudził się ze strasznym bólem głowy. A wiec ACC nie działa, działa aspiryna i tego się trzymajcie. No i kilku piw rano.

wtorek, 18 września 2012

Haust wiedzy - dygresje o tuzemaku (1)

Głośno się stało o sfałszowanym alkoholu z Czech, co więcej, sugerowano, że człowiek-pijak zna się bardziej na denaturacie niż bourbonie z Lidla, a więc dziś kilka wtrętów o trunkach niepolecanych do konsumpcji. Podrabianymi producentami są firmy Drak i AB Style. Po otwarciu stron ukażą się informacje o fałszerstwach, trzeba kliknąć na dole aby przejść do zwykłej zawartości. Obie firmy mają w swojej ofercie zabarwione i aromatyzowane wodne roztwory spirytusu – stąd łatwość podrobienia, wystarczy dowolny alkohol rozwodnić i coś do niego dodać. W ofercie obu firm są wyprodukowane w ten sposób „destylaty owocowe”, „giny”, „tequile”, „brandy”, „likiery”, „fernety” itp. AB Style ma jeszcze jakieś ambicje i dystrybuuje oryginalne prosecco i ukraińską wódkę „Chortica”, natomiast Drak to nawet dla człowieka-pijaka jest hardcore. Prawie wszystkie alkohole dostępne są w plastikowych butelkach 6 l (cena to ok. 150 zł) albo w drugą stronę – w jednorazowych kieliszkach 40 ml, zaklejonych papierową etykietą z zawleczką. Ograniczona czeska prohibicja dotyczy alkoholi powyżej 20%, ale Drak ma w swojej ofercie także „Kysele jablko” o mocy 16%, więc fałszerze nadal mają nadal pole do popisu.
AB Style oferuje czeskim konsumentom „Wódkę polarną” i „Wódkę biało-czerwoną” (w polskojęzycznej części oferty tych wódek nie ma). Niestety nie ma ofercie bourbonów, choć nic straconego. Przepisy międzynarodowe nie pozwalają na produkcję w UE bourbonów pod taką właśnie nazwą, ale też i tequila nazywa się u Czechów „hombre” a brandy „grand” (tylko gin jest „ginem”). Gwoli sprawiedliwości AB Style ma w ofercie osobny dział destylatów owocowych.
Do produkcji podróbek użyto alkoholu metylowego stosowanego np. w płynie do spryskiwaczy. Samochody zawierają też drugi specyfik, glikol etylenowy użyty do produkcji płynu do chłodnic. Glikol nie powoduje ślepoty, trzeba go spożyć kilka razy więcej niż metylu, żeby odwiedzić niebiosa, oba alkohole dają słabego kopa, więc wypija się ich więcej niż etylu. Trujące są nie tyle same alkohole, co efekty ich metabolizmu, tak jak źródłem kaca jest nie etanol, ale efekt jego metabolizmu: aldehyd octowy. Aby zwalczyć kaca, trzeba spożyć coś, co się z tym aldehydem wiąże, podobno najlepsza jest acetylocysteina (niestety dość szkodliwa). Ale działa tez zwykłą aspiryna, trzeba ją spożyć po konsumpcji, a przed snem – acetylocysteinę też . Aspiryna spożyta przed wypiciem potęguje działanie alkoholu (co nie jest takie złe, ale nie zadziała na kaca), spożyta nazajutrz nie ma się już z czym wiązać.
Zarówno w przypadku zwykłego kaca jak i w zatrucia alkoholami niespożywczymi należy odtruć się etanolem. Wstrzymuje on metabolizm poprzednio spożytego alkoholu – organizm zaczyna przerabiać świeżo spożyty. W przypadku spożycia glikolu czy metanolu warto też się przejść do lekarza, jeśli ktoś jeszcze zobaczy taki kierunek.
PS. Na zdjęciu eksponat z kolekcji człowieka-pijaka, nie mylić z bourbonem z Lidla.

wtorek, 11 września 2012

Alkoholowa literatura (1)

Kiedy człowiek-pijak był w fazie abstynenckiej (a że jest legalistą, oznaczało to w praktyce do pełnoletniości), zdarzało mu się obcować z alkoholem na stronach literatury pięknej. Przeczytał całego Remarque’a (równie dobrze mógł co prawda przeczytać jedną jego książkę kilka razy) i zapamiętał, że bohaterowie pochłaniają spore ilości czegoś, co zwie się calvados. Musiał lata czekać na porównanie literackiego zapisu z prawdziwym smakiem – bo po pierwsze z calvadosów królowała w PRL „Złota jesień”, kolejna próba rozpuszczenia fragmentu tablicy Mendelejewa w spirytusie z ziemniaka, a po drugie jako należący do polskiej niższej klasy średniej, kontakt z zagranicznymi alkoholami ograniczony miał do stawiania na półce pustych butelek po zagranicznych trunkach. Tak, tak, młodsi czytelnicy, zwyczaje takie jak kolekcjonowanie pustych opakowań po papierosach przypinanych do słomianej maty mogą wam się wydawać objawami poważnego defektu psychicznego, ale onegdaj były masowym sportem młodzieży. Dość dygresji – wracamy do alkoholu. Mijały lata, człowiek-pijak czytał i czytał, w książkach (znowu podobnych do siebie jak krople wody) Bulatovicia lała się rakija (i znowu problem z dostępem do trunku), a bohater Lowry’ego zalewał się tequilą (jak wyżej). A potem przyszła kolej na różne alkoholowe wynalazki z tekstu Jerofiejewa i w końcu opis smętnego końca pijaka Fallady. Kolejność lektur chyba prawidłowa – od fascynacji smakowitym płynem do smutnego upadku alkoholika. Człowiek-pijak jednak wybiera fragment początkowy tej podróży przez słowa, bo jest i smaczniejszy i weselszy.
I dlatego dziś będzie o Agacie Christie i jej bohaterze, Herkulesie Poirot. Ten Belg mieszkał w Anglii, więc był tam postrzegany jako dziwak, ale jedno z jego dziwactw bardziej byłoby docenione we Francji – otóż Poirot pił cassis nierozcieńczony winem. Creme de cassis został rozpowszechniony przez burmistrza Dijon o nazwisku Kir, który serwował go swoim gościom jako dodatek do wina aligote, tak że w końcu Francuzi zapomnieli, ze można cassis pić bez dodatków. Czy Poirot jest dziwakiem? Otóż nie, Poirot robi to, co należy zrobić z cassisem. To bardzo nasycony, atakujący owocowym smakiem likier z czarnych porzeczek, gęsty, o niesamowicie intensywnym kolorze, wspaniałym naturalnym zapachu. Otrzymany w wyniku dość skomplikowanego procesu z zamrożonych owoców. Mam moc 20%, wynika ona z przyczyn technologicznych, możliwe, że nie może być mocniejszy, ale taka intensywna owocowość aż prosi się o większy woltaż. (Nawiązując do wymiany uwag z panem Tomaszem Milerer, człowiek-pijak zaryzykuje i na 10 punktów da 10 – pomijając kwestię mocy.) A co z kirem? Człowiek-pijak dolał cassisu do wina musującego i efekt był przewidywalny – wino nie przebija się przez smak cassisu, w efekcie pije się rozcieńczony i musujący cassis. Gorzej z winem białym, źródłowo dolewano aligote, tego wina człowiek-pijak nie zna (choć może na naszym rynku jest wersja mołdawska), więc dolał co było pod ręką, padło na gruzińskie Tsinandali, efekt był fatalny, smak wina przebił się przez porzeczkę, próbował ją zdominować i to nie było udane połączenie. Trzeba było jednak popróbować z czymś ostrym i kwaskowatym.
Gdzie kupić i za ile? We Francji w sieci Nicolas butelka 0,7 Creme de Cassis Boudier (najbardziej znany producent z Dijon) kosztuje 13,50€, w Polsce w sieci Makro 65 zł, tradycyjnie trochę drożej, ale bez przesady. Butelka w Makro to klasyczny kształt i nalepka, sieć Nicolas (i chyba tylko ona) sprzedaje z jakiś powodów inne opakowania – tu zdjęcie z angielskiego Nicolasa, z takiej właśnie pił człowiek-pijak.
Człowiek-pijak liczy na czytelników, może znacie jeszcze jakieś literackie szlaki alkoholowe? Op uw gezondheid!

sobota, 1 września 2012

Doniesienia z frontu (2)


A nawet z kilku frontów. Człowiek-pijak pojechał do Makro Cash and Carry zwabiony 50-złotowym bonem dla klientów dawno niewidzianych. Zmiany, zmiany, zmiany – chciałoby się powiedzieć. Makro wyraźnie przegrywa z wysypem hipermarketów, co widać głównie po ilości klientów – a raczej nie widać, tak jest ich niewielu. Kolejki do kas zniknęły, zniknęli panowie robiący szczegółową rewizję wywożonych zakupów. Na szczęście alkohol nie zniknął. Wybór piwa nie jest oszałamiający, ceny porównywalne z hipermarketowymi, można sobie darować. Wina – tu zdecydowana zmiana na lepsze. Makro rozszerzyło półkę z winami z własnego importu, tak wiec warto poszperać po półkach – a i ceny nie są jakieś powalające. Już za ok. 20 złotych można ustrzelić jakiegoś dobrego Hiszpana. Sporo wynalazków, w tej konkurencji zdecydowanie wygrywa hiszpańskie wino bezalkoholowe – niestety za prawie 40 zł. Jest kilka bibów – czyli win w kartonach, za około 60 zł za 3 l, co jest międzynarodową rozsądną ceną za ten wynalazek. Dział z alkoholami mocnymi robi wrażenie, bo to połączenie oferty marketowej z ofertą sklepu typu „alkohole świata”. A wiec od nalewek w kartonach za kilka złotych przez ofertę zwykłej monopolowej budki „alkohole 24 h” aż do półki zdecydowanie wyższej. A na niej grappy od taniej za 40 zł do starzonych po 148, Calvados Boulard Grand Solage za 145 i VSOP za 167, Drambuie za 100, Cassis Boudier za 65, Galliano za 86, Grand Marnier za 115, przeróżne brandy, koniaki, tequile, giny, sake i inne. Wśród nich ciekawostki jak np. Boudier Dijon Saffron Gin za 75 zł. Największa półka jest z whisky, są wszystkie mainstreamowe, ale szczególnie półka z maltami robi wrażenie. Ale malty to nie domena człowieka-pijaka, więc  zwrócił uwagę na bourbony trudno dostępne w marketach: Four Roses Single Barrel za 149 i Labrot & Graham Woodford Reserve (Kentucky Straight Bourbon) za 150 zł. Na przykładzie tego ostatniego można coś napisać o ofercie i cenach w Makro. Otóż mimo, ze bourbon ten jest dystrybuowany w Polsce przez Brown-Forman, to w sieci oferuje go zaledwie kilku sprzedawców. Ceny w sieci to 171-185 zł, cena w Makro to jakieś 120% ceny amerykańskiej.  Tak więc to całkiem niezła oferta i całkiem znośne ceny.
Złe wieści pochodzą z Lidla i Kauflandu. Alkoholowe półki tego pierwszego się skurczyły, prawie nie ma mocnych alkoholi spoza oferty własnej, nic nowego, wina ciągle te same, zakupy streściły się do nabycia jednej butelki piwa czeskiego marki Argus za mniej niż 2 zł. To piwo z browaru Platan z Protivina (produkującego całkiem pijalne piwo o tej nazwie), sikacz lekko pachnący szczurem, cena adekwatna do jakości. W Kauflandzie podobnie – półka z mocnymi alkoholami się mocno skurczyła, na szczęście można jeszcze coś wybrać z win, choć już nie wśród musujących, bo tu króluje marka własna Kauflandu, proponująca coś w kilku odmianach po 10 złotych – strach pomyśleć, ze to ktoś pije. Oj, idzie kryzys, idzie. Ludzie nie kupują, to i sklepy nie sprzedają.
Ponieważ (jak chociażby widać było w Makro) rosną jedynie półki z whisky, człowiek-pijak poleci rodzimy whisky-blog Tomasza Milera, z codziennymi wpisami (bo pan Miler nie jest człowiekiem-pijakiem i doradza picie z rozsądkiem, co przecież jest prostą drogą do zabójczej abstynencji) – choć są także wpisy o innych mocnych alkoholach (teraz leci seria o bitterach, niestety dobór cieczy jest nieciekawy). Notki degustatorskie nie zawierają ocen – co jest ewidentnym minusem. Autor tłumaczy to niemożliwością porównania różnych rodzajów trunków, co jest dziwne, bo Robert Parker jakoś potrafi dać 72 punkty szampanowi i burgundowi, nie proponując jednak by je mieszać. W każdym razie szukałem na tym blogu opisów whisky z dyskontów i znalazłem jeden. Golden Loch z Biedronki nie zostało ocenione w opisie, nie został oceniony wspominany już Lawsons, ale zostały porównane w rankingu blendów. No i okazało się, że dla autora Lawsons jest niezły, a whisky z Biedronki należy unikać jak ognia. Co było do okazania.

piątek, 24 sierpnia 2012

Przewodnik wakacyjny człowieka-pijaka

Wakacje się kończą, trzeba się pospieszyć i zamieścić rekomendację dla zwiedzających Małopolskę. Zacznijmy od Krakowa – miejsca, gdzie się nic nie zmienia od wieków. Otóż od zeszłego wieku nie zmienia się mały bar na krakowskim rynku – Vis-à-vis. I mniejsza tu o fakt, że nawiedzali go ludzie sztuki i literatury, aktorzy z Piwnicy pod Baranami czy inne cudaki. Obecnie łatwiej tam spotkać angielskich turystów ze świeżo zakupionymi koleżankami niż artystę, chyba, że za takiego uznać aktora Jana Nowickiego, który pojawia się tam jak kukułka w zegarze. To co odróżnia Zwis (bo tak się ten lokal popularnie nazywa) to bardzo dobra karta alkoholi w umiarkowanych cenach. Z piw lany jest między innymi porter żywiecki w cenie 10 zł – a lany porter to coraz rzadsza rzadkość. Z mocniejszych trunków dostępny jest łańcucki rosolis o smaku kawowym – nie do uświadczenia w Warszawie nawet w butelce, a co dopiero w karcie. Cena 9 zł za kieliszek na pierwszy rzut oka wydaje się wysoka, ale tak naprawdę to jest on sprzedawany po kosztach, bo kiedy producent zaczął rozlewać rosolisy do butelek 0,35 l to cena ich poszybowała do przeszło 40 zł. Na zdjęciu dowód istnienia rosolisa, obsługa przyzwyczajona jest do dziwacznych zachowań klienteli, wiec od razu zaproponowała człowiekowi-pijakowi pamiątkowe zdjęcie butelki. Jedyny problem lokalu to toaleta położona w sąsiedniej bramie, co nie jest problemem po kilku piwach, ale po wielu kieliszkach zamiast do bramy można trafić do smoczej jamy.
Porter z beczki od lat leją też w Karczmie Smily na Kościuszki 14. Najlepiej dojść tam z nadwiślanych bulwarów idąc od Wawelu za mostem Dębnickim. To karczma przeniesiona w całości z krakowskiej prowincji, ma sporo miejsc w środku, ale też i na zewnątrz. Duża oferta piw i wódek, a co najciekawsze, sprzedają spore pęta kiełbasy, które upiec trzeba sobie samemu. W centrum ogródka jest opuszczany na łańcuchu spory grill, obowiązuje pełna samoobsługa, do ognia dorzuca się leżące obok polana. Widać Wisłę, widać Wawel, ale wśród klienteli przeważają lokalsi, Angole chyba jeszcze nie odkryli tego miejsca. Człowiek-pijak kiedyś trafił tam dość wcześnie, a już napotkał koedukacyjne parki w wieku balzakowskim spożywające nie pierwszą bynajmniej kolejkę portera.
Jak już napijecie się portera z rosolisem, trzeba dotrzeć na dworzec autobusowy, uzyskać zezwolenie kierowcy na wejście w stanie wskazującym i pojechać do Zakopanego. Wbrew pozorom jadło i wyszynk w tym mieście jest tanie, nie należy jednak stołować się w ścisłym centrum. Wyjątkiem jednak jest miejsce będące tym dla Zakopanego czym Wawel dla Krakowa – knajpa „U Wnuka”. Położona blisko targu pod Gubałówką, w bezpośrednim sąsiedztwie zabytkowego Starego Cmentarza i kościoła św. Klemensa. To najstarsza zakopiańska karczma, założona 140 lat temu (inne źródła podają nawet 160 lat). Menu zakopiańskie, na 4 z minusem, ceny średnie, ale karta alkoholowa to jest to! Jest spirytus! Co prawda wódka czysta bywa tylko ciepła, ale może wynika to z tego, ze sztandarowa pozycja karty też jest ciepła, a nawet gorąca. To „siekierka”, czyli dwusetka mieszanki wódek ziołowych, podawana na gorąco w ceramicznym kufelku. Ci, co piją po raz pierwszy zazwyczaj popełniają błąd i pakują tam z pierwszym łykiem nos, gorące opary mocno atakują nozdrza i powodują chwilową utratę przytomności – kupa śmiechu! Cena 25 zł, ale warto, efekt murowany. Druga specjalność to „piwo z bombom” – do kufla z piwem wrzucana jest pięćdziesiątka wódki. Spokojnie, zostaniecie grzecznie zapytani czy może wolicie spirytus. Cena (z wódką) – 13 zł, bardzo przyzwoita. Człowiek pijak kiedyś wypił oba specyfiki i gwarantuje, że po nich dotarcie na dworzec kolejowy równa się trudnością zimowemu wejściu na Gerlach.
PS. W Warszawie co prawda też można napić się portera żywieckiego z beczki. Na przykład w barze w Parku Skaryszewskim. Kłopot w tym, ze lokalna publiczność to tzw. chaws, a z głośników niemiłosiernie wali jakieś popularne radio dla chawsów, więc wytrzymać tam się nie da. W Zwisie dla kontrastu obsługa puszcza klasycznego rocka, w dodatku nienachalnie.

niedziela, 12 sierpnia 2012

Wczasy pod jabłonią



Korzystając z wakacji - tematy wakacyjne. Wczasy są co prawda pod gruszą, ale o gruszy też będzie. Kontynuując temat polskiego cydru – czy ogólniej cydru w Polsce – człowiek-pijak zdobył kilka kolejnych informacji. Po pierwsze spożył jedyny polski cydr produkowany przemysłowo i sprzedawany na rynku – ten od H2O. Butelki półlitrowe, skromne wzornictwo, bijące w oczy dużą literką X – bo ten cydr ma nazwę X-cider (człowiek-pijak kupił trzy sztuki, więc miał XXX-cider). Alkoholu 5,3%, napisy polskie i angielskie, z przewagą tych drugich, produkt wygląda na dedykowany na rynek brytyjski. Skład: cydr, cukier, koncentrat owocowy, kwas cytrynowy, siarczyny – nie brzmiało to źle. Na etykiecie miała być data spożycia, nie było jej. Po otwarciu niagara krótkotrwałej piany i bardzo intensywny zapach drożdży. Napój jest tak gazowany, że nieostrożny konsument może całą zawartość butelki wylać w postaci piany (człowiek-pijak próbował oddać ten efekt na zdjęciu). Kolor – półprzezroczysty, smak – 100% drożdży, nie ma jabłek, nie ma cukru, nic nie ma. Tylko drożdże. Gorzkie, niesmaczne, strach pomyśleć, ze ktoś to pije w celach innych niż poznawcze. Totalna porażka.
Ze strony producenta wynika (dziś), że zmieniła się etykieta, stąd zapewne cena zakupu - 2 zł! Niczym innym nie udało się wytłumaczyć tak niskiej sumy, niż wyprzedażą zapasów. Pojawiło się rozróżnienie na wersję light (3,5%) i strong (5,5%), oraz nowy cydr – Joker. Literka X została dla niemot rozwinięta w słowo excite – niewątpliwie produkt H2O rozbudza. Natomiast z listy produktów zniknęły alkopopy. Wszystkie produkty H2O mają certyfikat koszerności Chug Chasam [raczej powinno być Chatam] Sofer Bnei Brak – prawdziwy. Przy okazji człowiek-pijak pogłębił swoją wiedzę na temat certyfikatów koszerności, chętnie przydzieli znak K, który, jak się okazało, wydaje kto popadnie.
Na drugim biegunie od gazowanych drożdży stoi cydr produkowany sposobem przydomowym, na niewielką skalę. Gdzie taki znaleźć? Na przykład w okolicach Warki. Tam jest olbrzymie zagłębie sadownicze, są też i ludzie, którzy przy okazji przerabiają swoje zbiory w płyn. I to oficjalnie! To znaczy oficjalnie przerabiają, ale już sprzedawać nie mogą. Ale mogą poczęstować – i tak robią, wystarczy przyjechać i poprosić. Cydr jest mętny, nieznacznie gazowany (łagodne frizzante), ma wyczuwalny smak jabłek, tak wyczuwalny, że można odróżnić cydry robione z różnych rodzajów. Nie czuć drożdży, chyba że się potrząśnie szklanką/butelką i wymiesza płyn z osadem, bardzo mało cukru – możliwe, że to tylko ten z jabłek. Zawartość alkoholu jest śladowa, po wypiciu litra nadal niewiele czuć. To zapewne efekt użycia naturalnych drożdży – ona są o wiele mniej wydajne niż przemysłowe. Smaki są różne, niektóre z cydrów nie są najlepsze, ale sadownicy eksperymentują i oferta naprawdę jest spora. Jak widać na zdjęciu opakowania nie są zbyt oryginalne, przede wszystkim brakuje literki X.
Jeśli komuś się nie chce jechać do Warki (tam jest bardzo nowoczesny browar, ale żeby go zwiedzić trzeba zebrać 20 chętnych), wystarczy jak pójdzie do Tesco. Pojawiły się tam litewskie cydry Sun – w wydaniu jabłkowym i gruszkowym. Mają 4,5%, są klarowne, wyczuwalny smak owocu, trochę cukru, trochę gazu. Skład: woda, fermentowany sok jabłkowy, syrop cukrowy, dwutlenek węgla, kwas cytrynowy, konserwanty. Cena 5 zł, trochę niższa niż w sklepie internetowym importera. Jest nim firma Kamron, mająca w ofercie około 20 cydrów, z których litewskie są najtańsze. W ofercie firmy jest też polski cydr z Majątku Sławno (także producent win i miodów), ale już w jego e-sklepie nie. W innych sklepach cena to 23-24 zł za 0,75 l.
Produkty H2O i litewskie mają nalepione paski akcyzowe, tak więc sam problem paska i jego ceny nie jest przeszkodą uniemożliwiającą produkcję i sprzedaż cydru w Polsce. Możliwe jednak, że dla małych, domowych firm, wiąże się to z jakimiś formalnymi wymogami nie do przejścia. Wie ktoś?
PS. Może wiedza ta jest na skromnej stronie fanów cydru, ale się człowiek-pijak nie wczytał. Wystarczyło, że przeczytał, iż komuś X-cider smakował i doszukał się tam smaku jabłka. No chyba, że te trzy butelki to jakiś odpad produkcyjny, ale jak ktoś sprzedaje odpady, to sam sobie winien.

sobota, 28 lipca 2012

Człowiek-pijak został człowiekiem-kibicem (na krótko)

Jakoś się człowiek-pijak rozleniwił i zapomniał o blogu – pora nadrabiać zaległości. Nawiedzili go goście z Rosji (w tym rosyjski Ukrainiec), kibicowali swojej drużynie i niestety zawiedli się sromotnie. Czy tak sromotnie jak Polacy? W rankingu UEFA Rosja zajmuje 9 miejsce, a w rankingu FIFA 13 – Polska analogicznie 23 i 62 (Grecja 10 i 15, Czechy 11 i 27). Jeśli ktoś mógł być zaskoczony porażką, to jednak zdecydowanie Rosjanie, a nie my. Za to Rosja wygrała tym razem (jak zawsze zresztą) w reprezentacji alkoholowej. Na stół wjechały najlepsze rosyjskie (a raczej radzieckie, bo także z byłych radzieckich republik) produkty, czyli wódka, brandy i wino musujące. Znany już wcześniej rosyjski czteroletni koniak (zostańmy przy terminologii producenta) Trofiejnyj, charakterystyczna butelka w kształcie piersiówki z napisami „Za pobiedu!” – tym razem raczej ironicznymi; równie dobry pięcioletni mołdawski koniak Biełyj Agat; ukraińskie wytrawne wino musujące Liegienda Kryma wyprodukowane ze szczepu Pinot Franc; no i najważniejsze – czyste wódki zbożowe. Jedna to ukraińska Chortica, druga to wódka Kristall z państwowej moskiewskiej fabryki Kristall, znanej głównie jako producent wódek Stolicznej, Posolskiej i Putinki. Obie wódki mimo, że producent opisuje je jako uzyskane ze spirytusu rektyfikowanego zachowują wyraźny zbożowy smak i zapach – czyli smakują jak zbożowa wypalanka. To zapewne jakiś efekt receptury, bo do wódki ukraińskiej dodano destylat z mięty pieprzowej, a do rosyjskiej zbożowy (oprócz spirytusu rektyfikowanego zbożowego).
Czym człowiek-pijak mógł się zrewanżować? Brak polskich win musujących i koniaków jest zrozumiały, gorzej z wódkami. Nasze wódki czyste są produkowane na wzór skandynawski, to 60 procentowy roztwór wody w spirytusie rektyfikowanym – po prostu pozbawiony smaku, a jeśli niedostatecznie, to zwyczajowa temperatura podania zabija resztki tegoż (wódki rosyjskie pite były w temperaturze pokojowej) . Żeby uniknąć kompromitacji człowiek-pijak podawał wódkę Maximus polecając ją jako fińską. W rzeczywistości jest to produkt polski – tak samo jak wódka Smirnoff (ale tak bezczelny człowiek-pijak już nie był, żeby ją podawać). Niestety w dziedzinie piwa Rosjanie też wygrywają, o czym niedługo, jako że flagowy-koncernowy produkt rosyjski – piwo Baltika – jest dostępny w Polsce.
Co Rosjanie chcieli kupić w polskim sklepie monopolowym? Oczywiście nieboszczyka – śp. Goldwasser. Ale w zamian udało im się nabyć wina gruzińskie –z powodu międzynarodowych waśni kupno owych w Moskwie graniczy z niemożliwością.
To co łączy nasze produkty to  nalepka z akcyzą. Rosjanie co prawda też wygrywają, bo mają bardzo solidną nalepką na butelkę, z hologramem, kodem paskowym i zabezpieczeniem przed odklejeniem. Porządek musi być.

środa, 20 czerwca 2012

Co pił Søren Kierkegaard?

Jak wiadomo ten duński filozof nie wylewał za kołnierz, człowiek-pijak niestety nie zna szczegółów jego alkoholowego menu. Ale lista klasycznych duńskich specyfików jest chyba dość krótka (a każdy z nich zaczął być produkowany za życia filozofa). Dominuje wiśnia i kminek. Wzmocnione (spirytusem z buraka cukrowego) wino wiśniowe Cherry Kijafa, którego nazwa pochodzi od słów Kirsebær Jacobsen Faaborg („wiśnia” + nazwisko producenta + miejsce produkcji), początek produkcji datowany na rok 1841, obecnie niestety ofiara umiędzynarodowienia biznesu alkoholowego, więc trudno określić czym naprawdę jest Kijafa, na rynku w kilku wersjach (przynajmniej na etykiecie), jedna wskazuje jako miejsce pochodzenia Finlandię, inna Danię, w USA sprzedawana w wersji koszernej (czyli ma znaczek OU, K-star albo jakiś z wielu certyfikatów koszerności), istnieje też wersja porzeczkowa (podobno też brzoskwiniowa i czekoladowa). Na wszystkich dyskretny rysunek z rzygającym ptakiem. Producentem tego wynalazku jest obecnie Pernod Ricard, ale producent skrzętnie skrywa tę informację jak i opis tego, co właściwie produkuje. Wino jest nawet dostępne w Polsce, np. tu (w wyszukiwarce sklepu trzeba wpisać „kijafa”). Niska cena odzwierciedla paskudny smak – człowiek-pijak próbował tego przed laty i nie zamierza powtarzać tego doświadczenia.
Kolejny napój wiśniowy to Heering Cherry Liqueur (zobaczcie co piją panie na obrazku). Bynajmniej nie jest to napój ze śledzia, Peter Heering to wynalazca likieru, a narodził się ten trunek w 1818 roku. Likier ma jedynie dwie odmiany, klasyczną, porzeczkową (24%, butelka 0,7 l kosztuje ok. 155 DKK, 0,35 l = 85 DKK) i kawową (35%, 0,5 l = 130 DKK). Niestety akurat nie był dostępny na lotnisku. To są mainstreamowe produkty, dostępne także poza Danią, ale na miejscu można znaleźć wina i likiery porzeczkowe od mniejszych producentów – prawdopodobnie lepsze.
No i na koniec akvavity – jak to w Skandynawii, są to po prostu kminkówki. Najpopularniejszy chyba producent to Aalberg – także własność Pernod Ricard. Po krótkiej kwerendzie na jego stronie wybór padł na Jubilaeum Akvavit – po pierwsze opis sytuował go na górnej półce, po drugie był leżakowany w beczce, po trzecie w opisie smaku nie wymieniono kminku. Pierwsze się zgadza: akvavity Aalborga kosztują od ok. 75 DKK za butelkę 0,7 l, najtańszy ma nazwę jak nasza historyczna najtańsza wódka – nazywa się „Taffel” – a więc „stołowa”, a od koloru nalepki „Rød Aalborg” – a wiec „z czerwoną kartką”. Kolejne rodzaje drożeją aż do najdroższego Jubilaeum. Ten kosztuje w sieci 145 DKK, a na lotnisku normalnie 150 DKK, ale bywa w promocjach po 99 DKK! Trunek wyprodukowano po raz pierwszy w 1946 roku na stulecie producenta. Smak? Z opisu wynikało, że miał mieć smak kopru (!) i kolendry (!). Okazało się, że to leżakowana w dębie kminkówka, faktycznie z jakimiś kuchenno-ziołowymi posmakami, z lekką słodką nutą, przyjemnie gryząca gardło. Takie mniej słodkie Linie (a jest nawet droższa od Linie, które można kupić za 150 DKK za 1 litr). Tak więc generalnie rozczarowanie, nie da się uciec od kminku, ale w konsumpcji trunek znośny. Z tym, że niewart swojej wysokiej ceny. W Polsce można kupić Aalborg Taffel Akvavit, ale w skandalicznej cenie 89 zł, czyli właśnie tyle, ile kosztuje Jubilaeum Akvavit.
Skaal!

środa, 6 czerwca 2012

Doniesienia z frontu (1)

Człowiek-pijak rozpoczyna cykl krótkich relacji z frontu sklepowego. Zachęcił go do tego fakt, że odwiedzający jego blog to między innymi guglacze hasła „mcillroy”. A McIllroy House to whisky sprzedawana w niemieckiej sieci Penny Markt. Jak już wspominano na tym blogu, sieć nie należy do najdroższych, tak jak jej klienci nie należą do najbogatszych, w necie nazywa się ich penerami, co kojarzy się też z poznańskim (i nie tylko) określeniem „penerstwo”, „pener”, nie najlepiej oceniającym tymi słowami opisywanych. Penny Markt oprócz Niemiec funkcjonuje też na Węgrzech, w Czechy i Bułgaria, ale nie u nas. Właściciel tej sieci (REWE) posiada sklepy marki Selgros, ale tam chyba tego wynalazku nie ma. Czyżby informacji o cenie tej whisky szukali rodacy zza granicy albo przywróceni ojczyźnie emigranci?
(Przy okazji: gazetki sieci oferujących alkohole – niedostępne w sieci lub dostępne pod warunkiem podania numeru karty klienta – można bez problemu oglądać na stronie okazjum.pl.)
McIllroy House to sieciowy wynalazek z kategorii „whisky do 35 zł z 0,7 l” – zapewne niepijalny. Ale skoro nieosiągalny w kraju, człowiek-pijak przebija tę ofertę propozycją z sieci Simply. To odnoga Carrefoura, takie większe sklepy osiedlowe. Można dostać w nich dwie ciekawe szkockie whisky: River Queen Blended Scotch Whisky oraz Glen Scanlan Blended Scotch Whisky – obie uwiecznione na zdjęciu. A oto ceny i pojemności: River Queen 1,5 l = 64,99 zł (1 l = 43,30 zł), Glen Scanlan 1 l = 53,99 zł (1 l = 54 zł). Tak więc RiverQueen przebija kategorię 07, l za 35 zł (1 l = 50 zł). Jak widać z linków obie pochodzą z Havru, producent (rozlewca?) ma w swojej olbrzymią ofertę alkoholi świata (a może tylko różnych etykiet) – od absyntu do tequili. Z kwerendy w sieci wynika, że poza Polską alkohole tego producenta cieszą się popularnością głównie w Tajlandii.
Obie whisky są nazwane szkockimi, Glen Scanlan ma nawet uściślone miejsce produkcji: Inverness-shire. Problem z tym miejscem jest taki, ze w zasadzie go nie ma. To nazwa historyczna, teraz to część Highland, ale formalnie już nieistniejąca. Bez bicia człowiek-pijak przyznaje się, że butelek nie nabył i nie spróbował, po prostu wie, że to sieciowa podróba whisky, wyprodukowana w Havrze z spirytusu i aromatów. Ale jeśli ktoś się odważy, recenzja mile widziana. Warto dodać, ze temat whisky będzie wracał, bo jak się okazuje to jeden z najbardziej dynamicznych działów spożycia alkoholu w kraju. Ma w ciągu 4 lat wzrosnąć o 50%, podczas gdy wino tylko o 1,6%.

sobota, 26 maja 2012

W poszukiwaniu utraconej ceny (przy jabłkach o polityce społecznej)

Plan był prosty. Kupić w Paryżu butelkę niezłego calvadosa, butelkę niezłego cydru, wypić i opisać. Pobyt krótki, program wizyty gęsty, ale chyba nikomu do głowy nie przyszło, że mogą być z tym jakieś problemy. Optymalne miało być nabycie najtańszego leżakowanego trunku – nazywa się taki „fine” – ma za sobą dwa lub trzy lata w dębowych beczkach. W e-sieci i w Paryżu kosztuje średnio 25 €, w miejscu produkcji można go kupić już za 15 €, czyli za mniej więcej tyle, ile kosztują w sieciach hipermarketów calvadosy nieleżakowane, przykre w smaku, gorzkie, kacogenne (kiedyś testowany był taki na blogu). Ideałem byłoby znalezienie butelki 0,35 l, wtedy wydatek wyniósłby 15 € – ale producenci rzadko leja do innych butelek niż 0,7, choć leja też do dwulitrowych – niestety bez istotnego wpływu na cenę za litr. Starsze trunki, 5-letnie (to wiek najmłodszego składnika), kosztują 30–40 €, 10-15 lat to wydatek ok. 50 €, najwięcej trzeba zapłacić za calvadosy rocznikowe, np. cena przedwojennej butelki z 1939 roku to tysiąc euro.
Polska była po długim majowym weekendzie, ale okazało się, że nie jest to nic nadzwyczajnego w Europie. Francuzi nie mają co prawda święta 3 maja, ale 8 maja świętują zakończenie IIWW. Tak więc rozciągają sobie weekend jak gumę od majtek, otwarte są tylko hipermarketowe sieciówki, a w nich tylko to, czego człowiek-pijak pić już nie chciał. Najpopularniejsza sieć z alkoholami – Nicolas – zamknięta na głucho. Kiedy już nadeszło wielkie otwarcie sklepów, okazało się, że przerwa obiadowa wynosi trzy godziny i z powodu kolizji zi innymi planami z zakupów wyszły nici. Tydzień pracy wynosi obecnie we Francji 35 godzin, zachętą – nieskuteczną – do brania nadgodzin jest nie tylko większa płatność za nie, ale też zwolnienie z podatku dochodowego. Sarkozy podniósł wiek przechodzenia na emeryturę z 60 do 62 lat, Hollande chce go skrócić do 60 lat. Efekt – niezakupiony calvados! Ostatnią szansą zostało lotnisko. Zakupiona została butelka cydru i calvadosa. Przystąpmy do opisu.
Butelka cydru Père Magloire z Pays d’Auge (najważniejszy i najdroższy okręg), kosztuje 6 €, objętość 0,7 l, moc 4,5%, kształt butelki szampański. Po otwarciu czuć natychmiast intensywny zapach dzikich drożdży, smak też jest przez nie zdominowany, nuta jabłkowa na drugim miejscu (raczej skórka niż miąższ), trunek jest bardzo mętny, gorzki, taninowy, nie czuć w nim w ogóle cukru, mocno gazowany. Super! Niestety dość drogi, ale markowe cydry są i po 8 €.
Dla porównania został nabyty w sieci Marks & Spencer cydr Somerset Vintage 2010 firmy Thatchers. Chyba jest jakoś filtrowany, bo płyn jest przezroczysty. Zapach i smak drożdży znacznie słabszy, wyczuwalna słodycz. Gorszy niż francuski, ale też tańszy – kosztuje 8 zł. O dziwo jest to cena podobna do angielskiej, choć ten oferowany obecnie przez producenta jest mocniejszy (7,4%) i młodszy (rocznik 2011), niż ten z M&S (6,6%, 2010). Na etykiecie francuskiego była jedynie informacja, że zawiera siarczyny, na angielskim już jest groźniej: skład to sok jabłkowy z koncentratu, woda, glukoza-fruktoza (to chyba sacharoza?), syrop (jaki?), dwutlenek węgla, kwas jabłkowy, siarczyny, drożdże. Mocno podejrzane, ale to jednak cydr. Teraz można też ocenić opisywany wcześniej wynalazek Somersby (podobieństwo nazwy przypadkowe?) jako napój jabłkowy, niestojący nawet koło cydru, za to koszmarnie przesłodzony. Za to na Somersecie piękna winna akcyza, powód do dumy, jako że jesteśmy jedynym w UE krajem oblepiającym wina (w tym cydry) nalepkami.
Calvados był tylko od jednego producenta – rzeczony Père Magloire, wersja XO (extra old), producent lokuje ją między napojem 12 i 15 letnim. Butelka 0,7 l kosztowała... 50 €. Niestety ten wiek i miejsce produkcji plus marka producenta kosztuje właśnie tyle i nic z tym nie można zrobić. Żeby kupić taniej, trzeba pojechać do Normandii i zwiedzić mniej znane calvadoskie okręgi. Tam 25-letnie calvadosy można kupić za ok. 25 €. A smak? Tu sprawa jest prosta, trunek w tej cenie nie może być zły. Krótko mówiąc: smakował tak jak kosztował. I tak to z powodu lenistwa Francuzów człowiek-pijak jest o jakieś 25 € do tyłu, za to o kolejne doznania smakowe bogatszy. À votre santé!
PS. Gdzie calvados kupić w Polsce? Jest jakiś w Makro za przeszło sto złotych (szczegóły po dawno planowanej wizycie), w sklepach z alkoholami bywają pięciolatki za 199 zł, tu jest 12-latek za 249 zł, tu aż sześć. Ceny wyższe niż w kraju produkcji (to norma), a generalnie destylaty owocowe w Polsce nie cieszą się popularnością, więc wybór niewielki.

sobota, 12 maja 2012

Haust historii

Człowiek-pijak szuka trunków mocno związanych z historią miejsc, w których powstawały. Trudno o lepszy przykład niż Marskin Ryypyy – fińska wódka, a raczej drink o mocy wódki (40%). Prosząc w fińskim sklepie monopolowym o coś najbardziej fińskiego dostaniecie właśnie to. Nazwa oznacza „marszałkowski drink”. Ów marszałek to Carl Gustaf Mannerheim – wybitny polityk i wojskowy fiński, który dwa razy przetrzepał czerwonym tyłki – raz dławiąc rewolucję w 1918, drugi raz zwyciężając z ZSRS w latach czterdziestych. Ponieważ im bardziej system przesuwa się na lewo, tym większe kłopoty mają ludzie z produkcją i konsumpcją alkoholu, sympatia człowieka-pijaka jest po stronie marszałka.
Mannerheim edukację wojskową odbywał w Rosji, i nabył tam przyzwyczajenia do częstej konsumpcji wódki. Niestety wódka ta była tak złej jakości, że kazał swojemu adiutantowi eksperymentować z różnymi dodatkami, które zabiłyby jej odór. Marskin Ryypyy to efekt tych eksperymentów – choć oryginalny przepis nie jest znany, wiadomo, że jest to mieszanka wódki, wermutu i ginu.
Żołnierze armii carskiej dostawali rację jednego kieliszka wódki dziennie, żeby nie stracić ani kropli nalewali ją sobie do kieliszków z meniskiem wypukłym. Tak też należy spożywać Marskin Ryypyy, co chyba nawet jest napisane na etykiecie: „till bradden fyllt snapsglas” (napisy są dwujęzyczne, cytat pochodzi z języka bardziej zrozumiałego niż fiński).
No i finał – smak. Nie musicie jechać do Finlandii, żeby zorientować się jak to smakuje. Wystarczy zmieszać wódkę z niewielkimi ilościami ginu i wermutu. Efekt porażający. Totalna smakowa porażka. Prawdopodobnie smakuje tak samo w obie strony. Jak widać nauka historii wymaga wyrzeczeń, może stąd tak niewielkie nią zainteresowanie? Kippis!

niedziela, 6 maja 2012

Jak przemienić wino w piwo?

Człowiek-pijak obiecał napisać coś o prawie IIIPRL, ale go ubiegł portal gazeta.pl. Chętni niech sobie przeczytają o problemach z produkcją cydru, a człowiek-pijak wyjaśni tylko, że inspiracją do podjęcia tego tematu było nabycie „apple drink beer” marki Somersby, będącego w rzeczywistości produktem firmy Carlsberg. Otóż Carlsberg sprzedaje ten płyn na świecie jako cydr, ale w Polsce – z powodu wspomnianych przepisów – sprzedaje go jak piwo jabłkowe. Z etykiety wynika, że napój zawiera piwo, ze smaku to akurat w ogóle nie wynika – zero chmielowej nuty. Napój bije na głowę analogiczny wynalazek pt. Redds. Somersby pakowany jest w szkło (0,4 l) lub puszkę (0,5 l), kosztuje od 4 zł w Tesco do 4,80 w sklepikach osiedlowych, zawiera 4,5% alkoholu. W opisie produktu oryginalnego Carlsberg podaje, że zawiera on 15% soku jabłkowego (jak cydr może zawierać 15% soku jabłkowego? czy jest tu mowa o sfermentowanym czy niesfermentowanym soku?), na etykiecie polskiej wersji jest to już 55%. Człowiek-pijak podejrzewa, że oba trunki są identyczne, to są jakieś wyroby cydropodobne, choć w smaku dobrze cydr udające. Tak więc wino, jakim jest w Polsce cydr, stało się piwem. Nie jest to może taki numer jak przemiana wody w wino, ale zawsze jakiś postęp jest.
Czy są w takim razie na rynku polskie cydry? To pytanie już tu kiedyś padło, niestety odpowiedź nie zmieniła się jakoś radykalnie. Browarowi w Łomży cydru nie udało się wystawić na rynek (vide artykuł), cydry (?) nadal produkuje firma z Chociszewa, obecnie nazywająca się H2O*. Niestety zapewne nadal są to rzeczy słabopijalne.
W zalinkowanym artykule wspomina się też o tym, jak prawo IIIPRL sprzyja polskim winiarzom. Efekt jest taki, że legalnych producentów jest dwudziestu, z czego tylko mniejszość sprzedaje wino na rynku, a ono – przy słabej jakości , wynikającej z warunków klimatycznych – kosztuje od 40 zł za butelkę, więc zapewne sprzedaż można policzyć na palcach kilku rąk. Proszę się więc nie dziwić peanom człowieka-pijaka na cześć naszych ustawodawców.
Alternatywą mógłby być rynek win owocowych, ale takich producentów jak na razie człowiek-pijak znalazł... jednego. To firma Vinkon z Konina. Wina są m.in. dostępne w sieci Piotr i Paweł (w dziale z wermutami), w cenie ok. 16 zł za butelkę. Ocena smaku jest trudna, a to z powodu braku materiału do porównania. Człowiek-pijak wie, jak smakują wina owocowe domowej roboty, ale to inna technologia. Pozostaje zupełnie subiektywna ocena – wina są pijalne, jedne lepsze (wiśnia zdecydowanie lepsza od win japońskich), inne gorsze (wino jarzębinowe jest aromatyzowane, i niestety smak jarzębiny ginie w smaku bazy), nie należy się kierować określeniem słodkości, gdyż wino słodkie owocowe jest w smaku dużo bardziej wytrawne niż słodkie gronowe. Może ktoś z czytelników zaryzykuje i podzieli się opinią? Vinkon produkuje też trunki dla odważnych, czyli klasyczne nalewki i alpagi – ale chyba się tego wstydzi, bo informacja na stronie www jest bardzo skąpa.

* Firma H2O na każdej podstronie podkreśla swoje związki z Gminą Żydowską, która dała certyfikat koszerności ich śliwowicy. Otóż butelka tej śliwowicy o mocy 70% jest dostępna w cenie niewiele większej niż 20 zł, to był tak alarmujący sygnał, ze człowiek-pijak jej nie skonsumował, i może tylko współczuć Żydom namówionym na kupno tego wynalazku. H2O weszło też na rynek alkopopów, choć nie wspominają o certyfikacie od miejscowego popa.

piątek, 27 kwietnia 2012

Zapuszkowany (o zawartości toniku w toniku)


Jeden z komentatorów polecał drinki w puszkach z zawartością oryginalnych spirytualiów – tzw. alkopopy lub RTD (rea-dy to drink) – więc człowiek-pijak się wykosztował i kupił sobie trzy. Gordon’s Gin z tonikiem, Jack Daniel’s z colą i tenże z ginger ale. Wpierw uwaga o cenach –puszki kosztowały w Tesco ok. 6 zł, co daje około stu złotych za butelkę alkoholu, a więc dość dużo (piekielnie dużo!). Ale w sklepach, w których kupuje Jarosław Kaczyński, cena za puszkę to 9,60, więc Jack Daniel’s nabiera wartości średniego malta. No to może dodatek był wart tej ceny. Okazuje się, że tonic i cola nie są firmowe, to jakieś totalne zlewki, psują smak całego drinka i czynią go ledwie pijalnym. Prawdopodobnie koszt licencji na Coca-Colę albo tonic Schweppesa był nie do uniesienia przez producentów i wyszło jak wyszło. Dla chętnych najprostsza recepta na świecie – kupujecie Gordon’sa i butelkę tonicu Schweppesa albo Jacka Daniel’sa i butelkę Coca-Coli, mieszacie, ewentualnie trochę lodu i jesteście kilka dych do przodu – plus smak bez niemiłych niespodzianek. Odpowiednik trzeciej puszki można uzyskać dodając klasyczne ginger ale –  np. Schweppesa –  ale czy są one dostępne w Polsce, człowiek-pijak nie wie.
Na puszce z Gordon’sem podana jest cena za zwrot puszki (w skandynawskich koronach). Niestety nie udało się jej wyegzekwować w warszawskim Tesco. W ofercie są jeszcze puszki z wódką Finlandia wymieszaną z sokami owocowymi, których nie będzie tak łatwo uzyskać w sposób naturalny, bo te mieszanki są gazowane, więc nie wystarczy po prostu zmieszać wódkę z sokiem (a raczej napojem). Potrzebny jest jeszcze syfon do wody – na Allegro od 150 zł.
Jak podała prasa te puszkowe wynalazki cieszą się u nas coraz większą popularnością, co zgodne jest z drugim prawem człowieka-pijaka, które brzmi identycznie jak prawo Kopernika-Greshama (oczywiście z zamianą pieniądza na alkohol).
Niealkoholowy dodatek to ważny składnik mieszanki. Weźmy taki tonik. Angielsko-indyjski wynalazek mający ułatwiać przyswojenie chininy, stał się najpopularniejszym dodatkiem do ginu – podobno większość produkcji Schweppesa spożywana jest w ten sposób. Onegdaj główny jego konkurent – coca-colowy tonik Kinleys – zamiast chininy zawierał wyłącznie kwasek cytrynowy i tę różnicę było czuć aż zbyt wyraźnie. Teraz Kinleys dumnie głosi na etykiecie, że chininę posiada – i tak jak Schweppes, nie głosi ile jej posiada. Zgodnie z polskimi przepisami powinno jej być tam zero, bo nie zezwalają one na dodawanie chininy do produktów spożywczych – jej nadmiar działa jak narkotyk, stąd niepokój o nasze zdrowie. Na szczęście Polska jest bardziej krajem lewa niż prawa, więc chinina jest. Na nieszczęście polski konsument woli płyny słodkie i tanie, więc tonik jest jedynym dobrym produktem Schweppesa na naszym rynku, zniknął z niego bitter lemon, nie było chyba nigdy american ginger ale, pozostały za to niepijalny citrus mix oraz słabo pijalny i przesłodzony lemon. Ale nie jesteśmy znowu tak mało wymagający – większość toników Schweppesa sprzedawanych na świecie to właśnie wersja dla niewymagających – wersja brytyjska zawiera tylko 51 g cukru na litr (europejska aż 87 g) i jest zdecydowanie bardziej gorzka (chininowa?). W UK producentem Schweppesa jest Coca-Cola, ale ta sama firma produkuje go np. w Danii i tam jest słodki na modę kontynentalną. A znowuż w Polsce producentem jest Pepsi i jest tak samo słodki jak duński – wiec to nie kwestia producenta, prawdopodobnie wersja z wysp jest najbliższa indyjskiemu oryginałowi.
A człowiek-pijak wie to stąd, bo nie miesza trunków z dodatkami, tylko wypija je osobno. Czego i wam życzy.
PS. Człowiek-pijak przeprasza IIIPRL za krytykę, chinina jest dozwolona w produktach spożywczych, ograniczenie dotyczy tylko obowiązku informowania o jej obecności. Przepis, na który powoływał się człowiek-pijak musiał być tak stary jak on, więc śladu po nim w sieci nie ma. Chininę - a dokładnie wodorocośtam chininy - można poznać po świeceniu w promieniach UV. Wystarczy niebieska świetlówka, a wasz tonik będzie iluminował.
PS2. Ale coś jest na rzeczy - też z wiki. Przy okazji zdjęcie świecącego toniku.
PS3. Następny wpis w takim razie będzie pochwałą przepisów IIIPRL. Już wkrótce!

piątek, 20 kwietnia 2012

„Znowu mam doła” (przy wyrzucaniu butelek)

Człowiek-pijak chciałby uszczęśliwić ludzkość informacjami o dobrych cenach na dobre alkohole, ale na razie wyrzucił opróżnione butelki i nie znalazł powodu do dobrych wiadomości. W desperacji pojedzie chyba do dawno nieodwiedzanego Makro (teraz otwarte 24/7!), może tam się coś atrakcyjnego nawinie. Niestety polskie przepisy dotyczące alkoholu napisane były w głębokiej komunie, a że jest to ulubiony okres historyczny obecnych polityków, więc w sieci nie można sprawdzić co wysokoprocentowego (i nisko też) oferują sklepy. Wyjątkiem są internetowe sklepy spożywcze, ale one mają kiepski wybór i zdecydowanie zawyżone ceny. Zresztą to ogólna zasada (siódme prawo człowieka-pijaka): „po wejściu do netu cena butelki wzrasta o co najmniej 20%”.
Sieci takie jak Lidl czy Tesco w ogóle nie umieszczają w internecie pełnej oferty, a przepisy zabraniają reklamowania alkoholu w gazetkach – Tesco obchodzi ten zakaz wysyłając njusleter. Żeby obejrzeć gazetkę Makro trzeba podać numer karty klienta. Dla porównania kraje skandynawskie, robiące wszystko by zniechęcić konsumenta do spożycia alkoholu, w sieci umieszczają pełną ofertę swoich sieci sklepów monopolowych. Na całym świecie w gazetkach Lidla są reklamy alkoholu – tylko w nie w III PRL-u. Co prawda dzięki temu blog człowieka-pijaka ma już średnio dziesięć odsłon dziennie (kiedyś miał tyle miesięcznie), ale gdy spojrzeć na zadawane pytania, to odpowiedź na 90% powinna być jedna – „cena 35 zł, nie nadaje się do picia, lepiej nie wylewać do zlewu”.

środa, 4 kwietnia 2012

Krótki tekst o kupowaniu (w Kauflandzie i nie tylko)

Zachęcony przez czytelnika człowiek-pijak był już w Kauflandzie i nabył tam 999. Ale się spieszył i obiecał sobie wrócić i kupić żelki firmy Kaufland. No i oczywiście uważniej przyjrzeć się działowi alkoholowemu. Ale zanim tam wrócił, to odwiedził Biedronkę, kupił prosto z kartonu Stocka 84 za 39,99, za to nie kupił win słynnych portugalskich, bo ich tam nie było. A potem wrócił do Kauflandu. A tam niespodzianka. Nie z kartonu, ale prosto z półki 0,7 l Stocka 84 w cenie... 39,99 zł. Do wyboru, do koloru, bo nawet w dwóch wersjach etykietowych: Riserva Vecchia i Riserva Invecchiata. Na czym polega różnica – nie wiadomo, może „vecchia” mówi się na północy Włoch, a „invecchiata” na południu (oba wyrazy znaczą „stara”).
Na półkach sporo trunków (jakieś 100 razy więcej niż w Biedronce), dużo mocnych alkoholi markowych, trochę wynalazków, ale nie dominują w ofercie. Za pierwszym razem rozczarowująca była oferta win musujących, ale widać w Kauflandzie jest spora rotacja na półkach, bo tym razem były wytrawne cava i prosecco w cenach około 25 zł. Dużo różnych dziwnych win – niestety niewiele win niemieckich, co dziwi w niemieckiej sieci. Za to pokaźna półka z winami różowymi – których chyba nikt w Polsce nie pije – robiła wrażenie.
Poprzednim razem zakupione zostały 999, ale produktów litewskiej firmy Stumbras było więcej. Człowiek-pijak wybrał Krupnikas – 29,9 zł za 0,5 l. W porównaniu z polskim produktem jest on mniej słodki, ma dodatki ziołowe, to pewnie one dają lekko miętowy, orzeźwiający posmak. Niestety, tak jak polski odpowiednik, następnego dnia pozostaje efekt ciężkości i zamętu w głowie, coś jak po nadużyciu włoskiego Fernetu czy ryskiego balsamu. Produkty Stumbrasa zresztą są dość dziwne: wśród zwykłych wódek i bitterów jest tam na przykład starka – ale według braci Litwinów jest to „nalewka z liści jabłoni i grusz oraz innego surowca roślinnego”. Nie są to jakieś wybitne trunki, ale można spróbować – choć nie zachęcają do powtórki. Na półkach stoją też wynalazki czeskiej firmy Jelinek, jest nawet cośtam-cośtam tuzemski, czeska broń masowego rażenia (ex rum).
Warszawski Kaufland położony jest na Pradze Północ, sąsiaduje z Rossmanem, w którym jest poszukiwany od dawna dział winiarski. Niestety to są wina, jakie można spotkać w sieciowych marketach, na przykład na półce z winami musującymi są cavy i prosecca, a nie ma sektów. Ale na przykład jest weisser burgunder za 13,99, okazał się pijalny. Generalnie rozczarowanie ofertą.
W międzyczasie wypite zostały wina z Biedronki, białe włoskie było pijalne, ale czerwone hiszpańskie (ceny w okolicy 20 zł) jechały piwnicą (chemią?) i gdyby kosztowały 5 zł to może warto by je kupić. Za to podstawowa cena wina w Marksie i Spencerze urosła do 26 złotych, co czyni ten sklep niekonkurencyjnym chociażby do Kauflandu. Szkoda.
No i była jeszcze wizyta w Realu w poszukiwaniu polecanych tu win krymskich, ale win nie było, ceny tam są absurdalne (Stock 84 w cenie 67 zł za litr, podczas gdy w Kauflandzie kupując 0,7 l płaci się za litr o 10 zł mniej), wybór mizerny, tłok niemiłosierny, a kupujący atakowani są dziwnymi dźwięki z głośników – zapewne jest to podprogowy przekaz mówiący, że warto tu wrócić, bo co prawda jest drogo, ale za to wybór jest kiepski.
Żeby nie było, że człowiek-pijak przestał się poświęcać dla czytelników, kupił i wypił białoruską brandy Kristall, na której producent lojalnie napisał, ze składa się z: „uzdatnianej wody do picia, spirytusu etylowego rektyfikowanego LUX, spirytusu koniakowego starzonego z dębowym ekstraktem taniny i wyczuwalnym smakiem wanilii”. Chyba woda była kiepsko uzdatniona, bo smakowało to jak denaturat z coca-colą. Na etykiecie są dwa adresy www, białoruski kieruje do handlarza diamentami, polski nie istnieje. Jeśli ten wpis okaże się ostatnim, wiecie co zabiło człowieka-pijaka.

czwartek, 29 marca 2012

Niemcy nas biją! Dygresje o bourbonie z Leedla

Człowiek-pijak jeszcze raz chciałby podziękować internautom, którzy poparli go w sporze z fanami „bourbona” z Leedla. Ale niestety człowiek-pijak niewiele ma do napisania o whisky – dobra whisky nie jest jego domeną, bo nie ma dobrej whisky za niewielkie pieniądze. Za niewielkie pieniądze można kupić złą whisky, i o tym między innymi jest ten blog. Dziś na celowniku Tesco. Pojawił się tam bourbon Tesco, wyprodukowany w USA i rozlewany w Niemczech. Tyle etykieta. No i jeszcze czas leżakowania – trzy lata. Teoretycznie taki bourbon może być nazwany „straight”, ale producent nie zaryzykował. Cena – legendarne 35 zł. Na półce stoi obok opisywanego już przez kolegów-pijaków Blue Barrel (cena nieco wyższa, 40 zł, pewnie przecenią). Na najniższej półce whisky „no name” Tesco – 0,7 litra za 30 zł (czyli litr za 40)! To zapewne napój nienajlepiej wchłanialny – może ktoś coś o tym napisze. Ale na półce z promocjami Lawsons za... 50zł! Czyli zakup za 30 zł był dobrą okazją, a cena lokuje Lawsonsa na półce wyższej niż leedlowskie wynalazki (nie wspominając o smaku, ale ta kwestia jest oczywiście subiektywna).
Co polecić w zamian? Na przykład Black and White. Whisky z recepturą z XIX wieku, dla niewymagających, lecz zdecydowanie pijalna. Cena 38 zł – np. w Carrefourze.
Większość opisywanych złych whisky przeszła przez niemieckie ręce, ale trzeba oddać Niemcom, że mają dobre przepisy nakazujące podawać na etykietach dodatki do trunków. I tak człowiek-pijak zdębiał widząc, że 18-letni Laphroaig ma „farbstoff” (whisky bardzo dobra, ale bardzo droga, więc niepolecana). Ale tylko ten sprzedawany w Niemczech (i Danii) – na oryginalnych angielskich etykietach dodrukowano w obu językach informacje o karmelu. Po co karmel w 18-letniej malt whisky?! Ten temat nurtuje znawców-amatorów w sieci od dawna – i od dawna nie jest do końca wyjaśniony. Rozwiązanie może jest tu – ale nie zachęca ono do przepłacania za Laphroaiga. Talisker kupiony w Niemczech nie ma takiej adnotacji, więc kupujcie Taliskera! W Tesco za niecałe dwieście złotych.

PS. Nota degustacyjna i ciąg dalszy tu.

piątek, 24 lutego 2012

O tych, co odeszli (1)

Człowiek-pijak zapadł w sen zimowy – pewnie widok półek w sklepach monopolowych go tak skutecznie uśpił. Na potwierdzenie swego nastroju w prasie wyczytał, że Polacy piją więcej wina, a przoduje wino Carlo Rossi, piją więcej wina musującego, a przoduje Cin&Cin, piją więcej piw z małych browarów, a przoduje browar Ciechan, piją mniej wódki czystej, ale za to więcej wódek smakowych. A według człowieka-pijaka Carlo Rossi nie produkuje wina, Cin&Cin nie jest winem musującym, tylko gazowaną prytą, piwa z browaru Ciechan mogłyby najwyżej wygrywać w konkurencji piwo z kartofla, a polskie wódki smakowe to niebezpieczne alkopopsy, niebezpieczne, bo mocne jak zwykła wódka, za to o smaku oranżady. I to się niestety przekłada na asortyment w sklepach. Minęły czasy kiedy na rynku w Pułtusku można było wybierać spośród setek butelek niezłych win gronowych. Teraz z takich mają tam tylko winogrona. To są oczywiście odczucia subiektywne, tak jak kiedyś wpis o dziwnym „smaku” „bourbona” z Lidla. Ale że pewien komentator skarcił człowieka-pijaka za subiektywizm, tym bardziej należało położyć się spać, żeby narzekaniem nie psuć konsumentom dobrej zabawy.
Na szczęście pojawiły się tu ostatnio dwa komentarze – oba potwierdzające najgorsze obawy co do zawartości butelek Western Gold. No i zupełnie przypadkiem człowiek-pijak spotkał autora jedynej wydanej w języku polskim monografii o bourbonach i tenże potwierdził, że apelacja bourbona nie pozwala na barwienie go karmelem. Jeden z komentatorów napisał o wynalazku Stocka-Polska pod tytułem „Blue Barrel” oraz „Gold Barrel”. Człowiek-pijak zabawił się w postać odgrywaną przez de Funesa w „Skrzydełko czy nóżka” – degustatora pozbawionego smaku i powonienia – i postarał się ocenić ten trunek na podstawie informacji z sieci. Otóż „Blue Barrel” jest to „amerykańska whiskey pochodząca z Bardstown w stanie Kentucky - miasta uważanego za światową stolicę tego trunku”, leżakowana przez trzy lata w dębowych beczkach. Tak się złożyło, że z sieci wynika, ze tę whiskey sprzedaje się wyłącznie w Polsce. Bardstown faktycznie produkuje, ale bourbony. Ucieczka przed tą nazwą powoduje, ze leżakowanie jest trzy- a nie czteroletnie, a smak karmelu zapewne nie pochodzi z beczki, ale z... karmelu. Wersja ekonomiczna – „Gold Barrel” – „jest wyjątkową kompozycją stworzoną na bazie oryginalnego amerykańskiego bourbona z dodatkiem naturalnych aromatów”. To już nawet nie whiskey, ale „kompozycja”, czym jest „baza bourbona”, nie za bardzo wiadomo, zawartość już nie leżakowała, ale za to dodano do niej „naturalne aromaty”. Cena modelu ekonomicznego to niecałe 40 zł za 0,7 l. – to są okolice magicznej kwoty 35 zł za bourbona z Lidla. Z podobnych napojów w Tesco na najniższych półkach stoi whisky Tesco barwiona karmelem – cena w podobnych okolicach. Człowiek-pijak miał ostatnio w rękach (co prawda nie w ustach) „The Mc Illroy House” „old scotch whisky” produkowaną dla niemieckiej sieci Penny Markt. Producent/dystrybutor (oczywiście gorzelnia nieznana) lojalnie informuje o dodaniu barwnika – i to jedyna podpowiedź dotycząca zawartości.
Niestety sieciowe whisky to po prostu zwykłe podróbki – a za 35 zł raczej nie można kupić nic pijalnego, co jednocześnie leżakowałoby gdzieś dłużej niż dzień (pomijając czas spędzony w butelce). Hola, hola, a Lawsons opisywany niedawno, a kupiony za 30 zł? No tak, ale człowiek-pijak wie gdzie kupić alkohol za wyjątkową cenę, w Tesco Lawson bywa po 40 zł, ale jest to cena promocyjna.
Chętnie człowiek-pijak przerobiłby ten blog z komentarza do półek w Lidlu w blog o trunkach niepijalnych, ale niestety to już nie te lata, nie ten żołądek i nie ten umysł. Za młody trunek niepijalny był szybko oddawany naturze, teraz niestety osadza się na wątrobie i zwojach, męczy, utrudnia zasypianie, straszy koszmarami i wpędza w depresję. Niech to będzie zaproszenie dla przybyszów z sieci – jeśli wypiliście coś co pod nazwą whisky, bourbon, brandy, tequila itp. okazało się zabarwioną i aromatyzowaną wódą z buraka, podzielcie się przestrogą z towarzyszami alkoholowych wędrówek.
PS. Ostatnie miesiące udało się jakoś przeżyć dzięki kryzysowi – firma „Dobre wina” przesadziła z zapasami magazynowymi (koncerny pozbawiły swoich niewolników świątecznych koszy z prezentami), i przeceniła sporą część ofert o 50%. Człowiek-pijak stanął w kolejce i zapełnił piwnicę – niestety jak zapełnił tak opróżnił. I jak tu teraz żyć?
Żeby znowu nie nadepnąć nikomu na odcisk, człowiek-pijak wspomni dziś o trunku, który był doskonały, ale zapłacił za swoją jakość istnieniem. To wódka gdańska czyli goldwasser, kiedyś produkowana w Gdańsku, w ramach żonglerek markami między prywatyzowanymi Polmosami trafiła do Poznania. Bardzo słodki likier, ale o mocy 40%, z wyraźną nutą anyżu – co pewnie było jedną z przyczyn kiepskiej popularności. Ozdobą były pływające w nim płatki złota. Dla lubiących drinki fantastycznie mieszający się z napojami gorzkimi: tonikami, bitterami itp. Produkt masowy, tani (ok. 25 zł za 0,5 l), ale jak na swoją masowość i cenę przygotowany doskonale. Człowiek-pijak pił jeszcze dwa inne goldwassery – oba niemieckie – i oba nie umywały się do polskiego. Niestety producent tnie marki słabo sprzedające się i wyciął też wódkę gdańską. Obecnie można kupić pod tą nazwą produkt sprowadzany z Niemiec przez firmę Toorank. Cena jest zaporowa – ponad 50 zł – smak kiepski, a udział firmy Toorank w tym interesie gwarantuje, że zostaniecie zatruci i oszukani. To producent całej kolekcji podróbek, bazujących na kiepskim spirytusie i bardzo aromatycznych dodatkach, które niestety im bardziej są intensywne, tym bardziej uzmysławiają, że wypijany płyn nie jest tym, który próbuje naśladować. Butelka na zdjęciu jest pełna, człowiek-pijak zostawił ja na lepsze czasy, wiec jej pewnie nigdy nie wypije. Uwaga – w prowincjonalnych restauracjach na półkach stoją  czasami niedokończone flaszki z poznańskim goldwasserem – szukajcie, a znajdziecie.