wtorek, 28 stycznia 2014

Co pił Humphrey Bogart?

Jeszcze raz napisze o problemach z zamawianiem trunków na odległość. Nawet kiedy wiesz, co chciałbyś dostać, to i tak jest to kot w worku. W Maroku pije się dużo, ale są to napoje importowane lub lokalne podróbki światowych gatunków, których to podróbek spożycie grozi uszczerbkiem na zdrowiu, wiec odradzam (dotyczy to wszystkich krajów arabskich). Produkcją destylatów zajmowali się tam Żydzi, a ich flagowym produktem była mahia – destylat z fig. Dzisiaj potomkowie marokańskich Żydów, rodzina Nahmia, produkują ją nadal w USA. Mahia rabi amrane (pełna nazwa) jest ciągle najpopularniejszym mocnym trunkiem w Maroku i stanowi tam 50% rynku. Zakupiona butelka nosi nazwę Chaouia, która jest skróconą nazwą jednego z szesnastu regionów Maroka. Jest to region sąsiadujący z regionem Grand Casablanca, a jako miejsce produkcji podana jest właśnie Casablanca, wiec geograficznie jest to strzał prawie w 10. Na etykiecie widać palmy i wielbłądy, to pierwsze ma mało wspólnego z figowcami, te drugie możliwe (ale mało), że są konsumentami mahii. Producent to Chai Andrieux, sieć podpowiada, że największy producent destylatów w Maroku. Na butelce widać też hebrajski napis תיוואש, niestety translatory nie pomogły mi go zrozumieć. Jako składniki podano alkohol, wodę destylowaną, naturalne wyciągi z fig. Czyli co to jest, destylat aromatyzowany figami? Nie byłoby to takie złe, w pamięci mam tunezyjską daktylową boukhę czy figowy likier Thibarine. Niestety „reality bites” – alkohol okazuje się pospolitą anyżówką. Figa niewyczuwalna, anyżkowy aromat syntetyczny, wódka rozwodniona nie barwi się na biało. Umówmy się – marokańczycy nie są koneserami destylatów. Jedynym plusem jest brak kaca po spożyciu butelki. Jak pisałem jestem fanem anyżówek, ale są dobre i złe, ta była fatalna. W dodatku znalazłem informację, że mahia nie musi być z fig, może być z czegokolwiek, musi tylko być aromatyzowana anyżkiem. Podejrzewam, że moją mahię destylowano z wielbłąda z etykiety.
PS. Choć Casablanca jest miejscem akcji bardzo znanego filmu, to zdjęcia do niego nakręcono w studiu – tak więc Bogart raczej nie miał okazji pić marokańskiej mahii. Co nie znaczy, że wylewał za kołnierz – wręcz przeciwnie on i jego znajomi, znani jako The Rat Pack, pili dużo – głównie bourbona.
Co do filmów z alkoholem to są ich tysiące, niestety w zdecydowanej większości alkohol jest tam sprawcą samych nieszczęść, a autorzy nie skupiają się na walorach smakowych, a na wręcz przeciwnie – starają się nam spożycie obrzydzić. Kiedy sam siebie pytam, czy gdzieś w ogóle pada nazwa konkretnego alkoholu, to nie przypominam sobie chyba żadnego – martini w serii o Bondzie jest nazwą drinka, a nie konkretną marką wermutu (podobno teraz Bond pije jakieś piwo). Pewnie za dużo wymagam, umieszczenie danej marki to już lokowanie produktu, za to ktoś musi sporo zapłacić, widocznie brakuje funduszy. Chwalebnym wyjątkiem jest polski film „Demony wojny według Goyi”, gdzie główną rolę grała Wódka Źródlana („bo po niej się nie ma kaca” mówi jeden z bohaterów). Pamiętacie jakieś filmy, w których pojawia się co najmniej konkretny gatunek lub marka mocnych alkoholi?

niedziela, 5 stycznia 2014

Meandry marksizmu-spenceryzmu (t. I)

Sylwester miał się taplać w winie musującym, ale naprawdę trudno jest uniknąć mocniejszych trunków. Tym razem był to desant ze sklepu Marx & Spencer. Pisałem już o winach stamtąd, na początku byłem bardzo zadowolony, później podstawową cenę wina podniesiono z 21 do 27 zł, a gust sommeliera jest zbyt narzucający się, wszystkie sauvignon blanc w okolicach tej ceny smakują identycznie, wszystkie shirazy czy chardonnay też. Wygląda to tak, jakby sieć skupiła się raczej na różnorodności etykiet, a nie zawartości. Warto wyłącznie polować na promocje, ale wtedy wybór ogranicza się do około pięciu butelek. Kiedyś w ofercie oprócz win były tylko cydry, spróbowałem je, ich niebotyczne ceny nie przekładały się na jakość. Nowością obecnie są mocne trunki – w okresie świątecznym przecenione o jakieś 20%. Wybór padł na brandy oraz – a jakżeby inaczej – na rum. Brandy (0,5 l za 39 zł) ma wdzięczną nazwę Napoleon, przyspawaną onegdaj do najgorszych przedstawicieli tego gatunku, na etykiecie są dwa medaliony z profilami kobiecym i żeńskim – tak więc szata graficzna jest zdecydowanie nierównouprawnieniowa, brandy powinno się co najmniej nazywać „Napoleon i Józefina”, a najlepiej „Dwoje Napoleonów”. Poza tym mamy napis VSOP i „Aged 3 years”. Gdyby to był cognac to VSOP oznaczałoby minimum trzy i pół roku w beczce, „Napoleon” zaś sześć i pół roku, ale to jest brandy, więc prawdziwa jest tylko informacja o trzech latach (na kontretykiecie potwierdzona jeszcze napisem, że te lata spędzono w dębowej beczce). Tam też przeczytacie, że naturalny kolor to efekt dodania karmelu – od czasu, gdy zobaczyłem ten dodatek w 10-letnich malt whisky nic mnie nie zdziwi, ostrzegam jednak, że karmel ma smak, i jest to smak słodki. Taka też jest ta brandy – trochę za słodka, zbyt mało wytrawna. Ale nadal pijalna, niezła, a cena (promocyjna) jest dodatkowym atutem. Cena rumu jest już bardzo promocyjna – 27 zł za 0,7 l. Biała etykieta narzuca skojarzenie z klasyczną „carta blanca”, choć na kontretykiecie jest napis, że rum (biały) wyprodukowano z melasy, a nie z soku trzcinowego. Jako miejsce produkcji podano Gujanę, faktycznie na Gujanie robi się rum z melasy, ale najbardziej dla niej typowy jest ciemny, no i rum stamtąd jest mocniejszy niż 37,5%. Na polskiej kontretykiecie napisano, że kobiety planujące ciążę powinny unikać alkoholu, zabrakło jednak napisu, że mężczyźni planujący ciążę u partnerek też go powinni unikać – jak widać równouprawnienie na Wyspach jest fikcją wykreowaną przez tamtejsze media (co prawda w Polsce napisano by pewnie, że kobiety planujące ciążę powinny pić dużo alkoholu). Marx & Spencer bardziej potrafi zrównać nabywców zabawek niż alkoholu. Jak to w każdym razie smakuje? Typowy smak alkoholu rozlanego na podłodze, następnie wykorzystanego do jej umycia i wyżętego ze szmaty, którą tę podłogę wytartą. Koszmar. Sam zapach może posłużyć do zabijania mniejszych owadów, ale smak jest jeszcze gorszy. Nie pomoże żadna coca-cola, nie mogłem tego wypić do końca, część wylądowała w zlewie, ekolodzy mi tego nie darują. Naj-naj-najgorszy rum wypity w ramach rumowej wycieczki. Ta sama cena co rum z Lidla, natomiast zawartość to kompletne rumowe dno.
W M&S jest też jeszcze gin w cenie 70 zł – ale za te pieniądze można kupić Bombay Sapphire – i kilka innych napojów. Wpadnę tam niedługo i opisze jakieś inne płyny.