wtorek, 14 grudnia 2010

Niedźwiedź odwiedza człowieka-pijaka

Do prezydenta Komorowskiego przyjechał Miedwiediew, i tak się złożyło, że w tym samym czasie do człowieka-pijaka zawitali bliscy z Moskwy. Wśród prezentów znalazły się trunki, które człowiek-pijak wypił natychmiast, by nie dać szansy innym go ubiec. No i potwierdziło się, to co człowiek-pijak już pisał – nie trzeba jechać do Paryża, by napić się dobrych koniaków i szampanów – wystarczy pojechać do Moskwy. Niestety podróż i pobyt w Moskwie są droższe niż w Paryżu. Można obniżyć koszty korzystając z pociągu, ale w sypialnych wagonach produkcji rosyjskiej ktoś opatentował pionowe łóżka, a sama podróż trwa dobę.
Wracając do trunków - koniaki i szampany, bo Rosjanie jednak nie ulegli presji kapitalistów i twardo trzymają się francuskich nazw. Koniak Trofiejnyj  (czyli Zdobyczny) z Kaliningradu wlany został w butelkę przypominająca piersiówkę, ma różne gwiazdy pięcioramienne i dwugłowe orły jako ozdoby. Taki przerost formy nad treścią nie zapowiadał nic dobrego, a tu się okazało, że brandy jest przednia, dokładnie taka jak człowiek-pijak lubi, niesłodka, ale też nie za bardzo cierpka. Producent twierdzi, ze to rosyjski koniak czteroletni wyprodukowany z francuskich koniaków. Tak  że mamy misz-masz jak pod Borodino. Ale to okazało się dopiero preludium do koniaku Starejszina. Ten ma butelkę trochę podobną do Hennesy, ale na niej zamiast gwiazdek jest wizerunek jakiegoś starca – zapewne ilustracja faktu, że aby żyć długo trzeba pić dużo koniaku. Ten wypity był siedmioletni, i faktycznie od poprzedniego był trochę bardziej wytrawny i aromatyczny. Bardzo człowiekowi-pijakowi smakował, i nie zmienił tego fakt, ze na etykiecie napisano, iż to z kolei jest koniak z Hiszpanii. Ale rosyjski. A na popitkę wypił szampana z domu szampańskiego Abrau-Durso - fabryki z regionu krasnodarskiego produkującej szampany od XIX wieku. Doskonały wytrawny szampan idealnie wpasował się w koniakowe smaki. Szkoda słów.
Teraz pozostało człowiekowi-pijakowi cierpliwie doczekać przyszłorocznych wakacji, kiedy odwiedzi Rosję – i powędruje nad Wołgę mijając po drodze lasy, w których sprytny Iwan Susanin wystrychnął Polaków na dudka. Ale tym razem historia potoczy się inaczej...
PS. Ceny tych trunków to: 30-40 zł za koniaki, ok. 30 zł za szampana.

czwartek, 2 grudnia 2010

Butelka znaleziona na lotnisku (Marinettiemu)

Minęło dziś 66 lat od jego śmierci. No to uczcijmy. Ale czym?
Człowiek-pijak pisał poprzednio o amaro – włoskich wódkach/nalewkach ziołowych. Amaro nie jest zresztą tylko włoskie – ono jest światowe – becherowka , gorzka żołądkowa, jaegermeister – to najpopularniejsze w Polsce amaro. Myśmy z amaro wszyscy (na całym świecie zresztą)!
A teraz dygresja. Człowiek-pijak zawsze kupuje na lotniskach alkohol. Z trzech powodów. Po pierwsze panicznie boi się latać i strach zabija alkoholem. Po drugie kupuje tam alkoholowe prezenty dla znajomych. A po trzecie kupuje tam trunki, których nie udało mu się kupić w lokalnych sklepach – a że są mainstreamowe, liczy na ich obecność w duty free shopach (duty niestety już nie jest free w UE).
Wracając do amaro - bardzo udanym produktem jest Strega. Człowiekowi-pijakowi udało się je tym razem kupić na lotnisku w Mediolanie. Pochodzi z Rzymu, robi się ją od 1860 roku i nie jest to typowa włoska żołądkówka. Te są zazwyczaj bardzo ziołowe, wytrawne, ciemne i raczej mało alkoholowe. Strega jest czymś pośrednim między typowym amaro a limoncello. Ma bardzo intensywny smak skórki cytrynowej, jest słodkie i rozsądnie mocne (40%) - ale ma też w sobie wiele nut ziołowych. Pije się to bardzo zachłannie – a tym bardziej zachłannie, że ci znający ten trunek wiedzą, iż kac po wypiciu dużej ilości jest znikomy (to znaczy nie ma go pod warunkiem, że Stregi się nie zmiesza z czymś innym, co nie jest akurat niemożliwe).
Druga dygresja. Strega to strzyga – czarownica. Jej wizerunek widnieje na butelce – obok grafiki przedstawiającej budynek fabryki tego trunku. Założyciel firmy zasponsorował nagrodę literacką imienia tejże strzygi – i do dziś Strega to najważniejszy laur pisarski Włoch (wyobrażacie sobie zamiast Nike Wyborową?).
Strega na lotnisku kosztuje trochę mniej niż 15 euro za litr (40%). Dużo? To jest troszkę więcej niż cena zwykłej wódki a doznania smakowe są totalne. No i pijąc sponsoruje się literaturę włoską. Za Marinettiego! Salute!

piątek, 19 listopada 2010

Co pił Filippo Marinetti

Wszędzie gdzie się znajdzie, człowiek-pijak stara się spróbować, co piją lokalsi. W Bellagio najbardziej znanym lokalsem – poza licznymi gośćmi, z papieżami, królami i Jerzym Clooneyem na czele – wydawał się Filippo Marinetti. Pisał poemat ku chwale sił morskich Republiki Salo (jezioro Garda i Salo są niedaleko stąd) w pokoju hotelowym hotelu Excelsior Splendide (***) – gdy nagle odszedł na zawał serca –od kilku lat wisi tam tablica upamiętniająca jego nagły zgon. Za jedyne 120 euro można tam wynająć dwójkę – jeśli ktoś jednak ma wyższe oczekiwania  może wynająć apartament w pobliskim pięciogwiazdkowym hotelu Vila Serbeloni za 1000 euro za nockę.
Człowiek-pijak nie mieszkał w hotelach, ale w miejscu, w którym pobyt zasponsorował mu (bardzo pośrednio) Hiram Walker, amerykański producent kanadyjskiej whisky, serwowanej w czasie prohibicje obywatelom USA przez m.in. Ala Capone. Stąd było kilka kroków (generalnie Bellagio ma kilka kroków wzdłuż i wszerz) do Sport Baru na placyku przy kościele. W tym budynku był kiedyś klasztor, ale od 1919 jest bar dla lokalsów – z rozsądnymi cenami i sala, gdzie ogląda się transmisje sportowe. Właściciel – dobrze mówiący po angielsku – opowie, jak Marinetti zachodził właśnie tu – wtedy gospodarzem był ojciec dzisiejszego gospodarza – i chętnie pokaże zdjęcia poety z czasów Republiki Salo. Bellagio to Północ – sympatie faszystowskie są jak najbardziej na miejscu. Własnie w Sport Barze można skosztować trunków z Bellagio w nazwie – piwa z Bellagio i amaro z Bellagio. Tych płynów nie można dostać w sklepach, są produkowane wyłącznie na potrzeby wyszynków. Piwo jest OK., choć to zwykły pils, amaro też jest niezłe. Człowiek-pijak niestety nie pamięta cen, bo po poprosił właściciela o przegląd wszystkich amaro z barowej półki i w pomieszaniu z wcześniej spożytymi trunkami to dało cudowny efekt kosmicznego zabłądzenia. Jego skutkiem człowiek-pijak o mało nie wpadł w ramiona biskupa Como, który akurat w ten wieczór nawiedzał miejscowy kościół – ale biskup poruszał się szybciej i człowiek-pijak co prawda celował w biskupa, ale pocałował nie jego dłoń, ale kościelny mur. Ale wracając do cen – porównując ilość wypitego alkoholu z ubytkami w portfelu doszedł do wniosku, że nie było nawet drogo. Co jak na Bellagio jest wyczynem, bo w przydrożnych knajpkach – wyglądających na zwykłe kebabownie – piwo jest po 5 euro.
Ale właściciel Sport Baru pytany o najbardziej polecany trunek zaproponował nam alpejskie amaro Briaulo. Na półce miał dwie odmiany – zwykłą i Braulio Riserva Speciale z 2005 roku. Nie wypadało kupować tańszej i trzeba było wysupłać przeszło 20 euro za litrową butelkę! Riserva jest ciemnym i gęstawym trunkiem, bardzo ziołowym - w zasadzie przypomina w smaku krople żoładkowe. Ma moc 24,7% - co akurat nie ma większego znaczenia dla smaku, bo włoskie amaro mają bardzo mocne aromaty bez względu na moc alkoholu. Po spożyciu pół litra człowiek czuję się odświeżony i chętny do dalszej konsumpcji – tak, że na pewno jest to skuteczny środek leczniczy. Jednak człowiek-pijak nikogo nie będzie namawiał do wydawania 20 euro (oczywiście za wspomnianą butelkę nie on zapłacił), jeśli ktoś chce spróbować Braulio w wydaniu popularnym, niech uda się do pobliskiego sklepu Dimeglio i kupi butelkę 0,7 l za jedyne 8 euro. Braulio jest zresztą na tyle popularne, że można je dostać na przykład na lotnisku w Neapolu. A idąc do Dimeglio mieszczącego się na ulicy Volta spotkać można ślady innego słynnego Włocha – na tej ulicy mieszkał słynny Alessandro Volta, wynalazca baterii. Nie bez powodu na moc alkoholu mówi się dziś „woltaż”, a na zestaw butelek „bateria”.

piątek, 15 października 2010

Pić czy nie pić w Heidelbergu (rocznicowo)

Czas zatoczył koło (zataczanie się jest ulubioną forma gimnastyki człowieka-pijaka), znowu picie w Heidelbergu. Tym razem człowiek-pijak zmierzył się poważnie z młodym winem (2,50 do 3 euro za litr 11% mętnego płynu – z zastawem za butelkę) i ... przegrał. Niestety po trzech butelkach żołądek domaga się zwrotu zastawu, a potem już sam widok butelki napędza klienteli toalecie. Co prawda człowiek-pijak w zaciszu WC przeczytał książkę Wilka o jego onieżskiej wędrówce, ale tam cały czas stało o alkoholikach, a to nie jest radosna lektura. Co do mocnych alkoholi to człowiek-pijak już wie – Niemcy po prostu nie potrafią ich robić. Tak jak czerwone niemieckie wino nie jest warte trudu spożycia – zwłaszcza produkty „bio” (to niemieckie szaleństwo, wszystko jest bio, kupić jajko „trójkę” można chyba tylko przez internet), te w smaku przypominają raczej wywar z kartofla niż wino.
Alternatywą dla wina młodego jest appfelwein – wino jabłkowe. To klarowny płyn, kolorze soku jabłkowego, o mocy 5,5%, zupełnie pozbawiony smaku. Możliwe, że w gorące lata jest alternatywą dla piwa, ale na pewno nie smakową.
No wiec co robić? Pić piwo, białe wina, czerwone importowane i lokalne sekty. Tu można zaszaleć. Z piw królują pilsy, w knajpach w okolicach 3,30 euro za 0,5 litra, w sklepie to samo za jakieś 70-80 centów. Jak rok temu bezkonkurencyjny jest Rothaus – 80 centów za małą butelkę, ale choćby taki Hasseroeder (70 centów za 0,5 l) jest pijalny. W knajpach leją m.in. piwo z browaru heidelberskiego, we Frankfurcie można wypić taniego Henningera (o smaku polskiego pilsa z lat 70-tych – słaby, sikowaty, lekko chmielowy - pycha). W sklepach rieslingi i kabinety za grosze, wystarczy wysupłać 2 euro. Czerwone włochy i hiszpany też od 2 euro – niestety cieńkusze, na 10 różnych butelek jedno chianti za jakieś 3 euro miał aromat i smak nieprzypominający ochrzczonej wody. Królem rynku są sekty – dostępne w zwykłych butelkach i w malutkich piccolo. Masówka Fabera, Sohnleina i Henkella – ale po co ją kupować, jak w sklepach są jakieś nieznane marki w cenach od 1,7 euro (!) – pijalne! Jedno małe picoolo Henkella wciskają za ok. 3 euro (tak, tak, znalazłem coś co jest tańsze w kraju producenta niż w Polsce), ale za taką samą cenę można kupić sześciopak piccolo mniej znanej firmy.
Po wina można chodzić do sieciowych marketów np. Rewe czy Penny, ale Niemcy mają dobre obyczaje i w zwykłych sklepach ceny są tylko jakieś 5% wyższe. Na Heidelberskiej starówce do polecenia jest dwusklepowa sieć City-Markt, w niedzielę można w knajpie u Schillera kupować wino na butelki – od 3,50 euro.
Prosit!

piątek, 17 września 2010

Śladami Viscontiego, Liszta i Marinettiego

Bellagio to miasteczko nad jeziorem Como - z racji położenia i uroku centralne miejsce lokalnej turystyki. Tu przebywał Franciszek Liszt i tu narodziła się jego córka - Cosima, przyszła żona Wagnera, tu kręcono "Rocco i jego braci" Luchino Viscontiego, tu futurysta Marinetti zmarł na atak serca pisząc w miejscowym hotelu poemat ku czci marynarki wojennej republiki Salo.
I tu zawędrował człowiek-pijak. W Bellagio jest kilka małych sklepików, gdzie ceny są absurdalnie wysokie i tak za butelkę średniego chianti liczą sobie 9,50 euro. Za te same pieniądze w lokalnej knajpce z szybką kuchnią można kupić butelkę znacznie lepszego sycylijskiego nero d'avola. Piwo w knajpach jest odstraszająco drogie - 5 euro za szklankę 04, l - i w dodatku leją głównie niemieckie.
Za kilka euro można przepłynąć Como i wylądować w ładnej Varennie, gdzie ceny są już lepsze - chianti kosztuje 5,50. Ale tak naprawdę wystarczy poszukać miejsc, gdzie znajdują się najbliższe sklepy włoskich sieciówek. Wystarczy krótka przejażdżka autobusem czy promem by dostać się do punktów Benneta, Conada czy Pellicano. Ale człowiek-pijak wyguglał supermarket Di Meglio - 15 minut pieszo od centrum Bellagio. Wina od 1,25 euro! Za taką kwotę kupuje się butelkę pijalnego primitivo (w promocji, bo normalnie za 2,50). Można wydać całe 5 euro na primitivo z wyższej półki i stwierdzić, że nie warto było przepłacać. Są frizzante z Veneto, ale jakieś sikowate. Chianti od 3 euro - także pijalne. Musujące znośne bruty za 3,00 - to są właśnie ceny stworzone dla człowieka-pijaka.
Są tam też mocniejsze trunki - jakieś amara, wódka Keglevitch, polska Wyborowa, nieśmiertelna sambuca Molinari, spirytus (0,5 litra z 68 euro - opłaca się przyjeżdżać po niego z Polski). No i niestety człowiek-pijak kierowany ciekawością i zachłannością popełnił błąd. Nabył anyżówkę o mocy 40% i objętości 0,7 litra za jedyne 22 złote! A producent lojalnie na nalepce ostrzegał, że składa się ona z alkoholu i aromatu. Aromat był sztuczny i nieznośny, a alkohol kiepsko pijalny. Wypicie butelki zajęło mu dwa dni, a kac zajął trzeci. Na szczęście przez te dni człowiek-pijak pił masę innych trunków, które wynagrodziły mu anyżkowe cierpienia. Na przykład flaszka 0,7 klasycznej brandy Stocka kosztuje 25 złotych! Grappa Candoli kosztuje 9 euro i nie jest warta tej ceny. Może są jakieś jej lepsze wersje,. bo to produkt ogólnowłoski, ale te z niższej półki śmierdzą rzygowinami. Piwa włoskie - warto kupować tylko duże butelki - te co wszędzie i tak jak zawsze w przyzwoitej cenie - euro z groszami za flaszkę. Tak więc wyjazd był udany, piękne widoki i super pogoda zostały podlane strumieniem taniego alkoholu. No nie zawsze taniego, ale o tym później.

poniedziałek, 13 września 2010

Co pija Ojciec Chrzestny? (3)

Jest powód by zamknąć temat sycylijski – otóż znienacka człowiek-pijak jedzie w przeciwny koniec Włoch, do miejscowości Bellagio nad jeziorem Como. Doszły do niego straszne słuchy, że tam wino kosztuje od 10 euro w górę i łatwo kupić za te cenę jakieś siki. Człowiek-pijak wyczaił, że jak się promem popłynie do Varenny, to tam jest sklep sieci Sigma, ale co to będzie okaże się dopiero w realu.
Na zakończenie wspominek sycylijskich kilka lokalnych wynalazków. Odwiedzający Etnę mogą tam kupić kilka gustownych pamiątek – najczęściej są to figurki wykonane z lawy lub pokryte wulkanicznym popiołem. Obok różnych rozmiarów głów Mussoliniego można kupić butelki w winem z etniańskich winnic, ale podejrzewam, że jedyne co jest w nich okoliczne, to pył, którym oklejono butelki. Za to pyłu nie ma na flaszeczkach z płynem zwanym „Fuoco dell’ Etna” lub „Fuoco del Vulcano”. To zabarwiony landrynkowym smakiem rozcieńczony spirytus o mocy 50 lub 70%. Jeden z najgorszych smaków, jakie człowiek-pijak miał w ustach. Ale trzeba oddać producentowi, że nie skłamał, po wypiciu czuje się w trzewiach coś na kształt wulkanicznej erupcji.
Sycylia słynie też z kilku rodzajów win słodkich. Na północy to malwazja i marsala, na południu muskaty. Marsala produkowana jest w miejscowości o tej nazwie, jej biała słodka odmiana to wino z wyższej półki. Smakuje jak sherry, jest wzmacniane, osiąga 18%. Można je nabyć na przykład w przyfabrycznym sklepie firmy Carlo Pellegrino. Ale człowiek-pijak nie poszedł na łatwiznę, ale kupił tam wino o smaku migdałowym i jajecznym (4,80 euro za butelkę). To rodzaj kremu zrobionego na bazie wina marsala i aromatyzowanego. Wino jajeczne ma smak ajerkoniaku, migdałowe ma oczywiście bardzo mocny smak i aromat migdałowy – spod nich przebija się charakterystyczny smak marsali. Na Wyspach Liparyjskich za to produkuje się inne znane słodkie wino – malwazję. Swoją buteleczkę człowiek-pijak kupił na szczycie wyspy Lipari w sklepiku z pamiątkami. Mimo nieznanego pochodzenia wino okazało się bardzo smaczne.
W miasteczku Castelbuono mieści się wytwórnia tradycyjnych słodyczy i ciast, rodzinna firma Fiasconario. Pochodzą z niej też tradycyjne włoskie likiery o pięciu smakach: mandarynkowym, cytrynowym, cynamonowym, pistacjowym i opuncjowym. To eksplozja smaków, wzmocnionych alkoholem o mocy od 17 do 28%. Ceny nie są powalające, jak ktoś nie chce wypić dużej butelki, może kupić buteleczkę 0,1-litrową.

wtorek, 24 sierpnia 2010

Norwegia – to nie jest kraj dla ludzi-pijaków

Dwa koszmary człowieka-pijaka – kraje gdzie nie można pić alkoholu i kraje, w których alkohol jest za drogi na jego kieszeń. Dlatego jego noga nie postanie w Jemenach i innych Arabiach Saudyjskich, a wizytę w Norwegii wspomina jak koszmar. Jakiś lokalny mędrzec wymyślił, że z nadmiernym spożyciem alkoholu należy walczyć ograniczając jego dostępność – oczywiście efekt jest taki, że w łykend nie uświadczysz trzeźwego Norwega, a prowincja pędzi bimber nawet z krowich odchodów. Sprzedaż alkoholi mocniejszych (począwszy od mocnych piw) zmonopolizowała państwowa siec sklepów Vinmonopolet, w których ceny są mniej więcej 10 razy wyższe niż w UE. Człowiekowi-pijakowi pozostały zakupy zwykłego piwa – np. Aass fatøl (nazwa bynajmniej nie oznacza tłustego oleju prosto z odwłoku, ale piwo „draugt” firmy Aass). To całkiem przyzwoity lager, cena przypomina europejską średnią, puszka jest zwrotna, wydrukowano nawet na niej jej wartość – 1 korona. Gdyby wszystkie opróżnione przez człowieka-pijaka butelki i puszki były zwrotne, pewnie byłby dziś bardzo bogatym człowiekiem.
Norwegia nie należy do UE, więc na lotnisku można w rozsądnej cenie kupować alkohole w sklepach bezcłowych. Dzięki temu człowiek-pijak spróbował norweskiej wódki – występującej tu pod wdzięczną nazwą aquavit (na etykietach są inne zachęcające napisy, np. „rectificeret filtreret fuselfri”). Okazało się, że Norwegowie spożywają wódki aromatyzowane, a dominującym smakiem jest kminek. To nie jest idealny smak dla wódki, człowiek-pijak poleca dorzucić kilka euro i kupić wersję leżakowaną w beczkach. A w ogóle należy ograniczyć pobyt w Norwegii do wizyty w takim sklepie – fiordy można sobie pooglądać na Discovery.

wtorek, 3 sierpnia 2010

Małe jest piękne

Na polskim rynku wybór niemieckich sektów jest ograniczony głównie do produktów firmy Henkell & Söhnlein. Wina musujące Henkell są pijalne, choć człowiekowi-pijakowi nie odpowiada lekki przerost gazu nad treścią. Poza tym to stąd pochodzi chyba jedyne musujące wino różowe dostępne na rynku naszych hipermarketów. Niestety cena w okolicach 26–27 zł za butelkę to zdecydowanie za dużo. Wina Söhnlein kosztują 17 zł, są trochę gorsze, ale stosunek ceny do jakości nabiera sensu.
Ale jest jeden produkt tej firmy, który człowiek-pijak kupuje bez bólu – to pięciopak Henkell Trocken piccolo. Te buteleczki mają objętość 200 ml – więc niedokładnie taką jaką mieć powinny, czyli 0,1875. To klasyczny rozmiar piccolo, rozpoczynający przegląd objętości butelek, kończący się na 30-litrowym melchizedeku (i mający w zestawie ćwierćlitrowego chopina – człowiek-pijak chętnie by uczcił rok szopenowski otwierając taką flaszeczkę, niestety w życiu na oczy jej nie widział). Ale w czym rzecz – otóż cena tego zestawu (łącznie 1 litr), jest tylko nieznacznie większa od ceny zwykłej butelki 0,75 – 28 zł w sieci Leclerc (czasami w Simply). A w bonusie dostajemy aż pięć butelek w kartoniku, którego otwarcie wymaga umiejętności koniecznych do ułożenia kostki Rubika. Butelki zamknięte są nakrętkami, co usprawnia proces szybkiego otwierania (trzeba się spieszyć, życie jest jedno, za to morze alkoholu w stanie permanentnego przypływu), a ich rozmiar pozwala na konsumpcję prosto z flaszeczki – co w przypadku win musujących wcale nie jest takie łatwe, kto próbował ten wie, o co człowiekowi-pijakowi chodzi. Uwaga – nie należy kupować tego wina w trójpaku – jego cena wynosi aż 29 zł!

środa, 28 lipca 2010

Pić czy nie pić w Heidelbergu (3)

Człowiek-pijak niedługo znowu zawita do Heidelbergu, pora wycisnąć z pamięci resztki wspomnień z poprzedniej wizyty. Chcący się napić piwa ma tradycyjne kłopoty z kupnem czegoś ciekawszego – sklepy zarzucone są produktami sieciowymi, oczywiście bijącymi na głowy przeciętny polski produkt, ale mimo to nieciekawymi i powtarzalnymi. W samym Heidelbergu jest podobno jeden browar, ale jego produktów nie uświadczysz w sklepach. Piwo polecane przez lokalnych pochodzi z odległego aż o 240 kilometry szwarcwaldzkiego browaru Rothaus. To pils o nazwie Tannen Zäpfel, sprzedawany w butelkach 0,33 w cenie ok. 0,5 euro, dostępny zarówno np. w sieci Kaufhof jak i restauracjach. Bardzo chmielowe, a jednocześnie dość lekkie piwo, zdecydowanie najlepsze w okolicy.
W samym mieście jest kilka mikrobrowarów, ale człowiek-pijak udał się do otwartego pod koniec 2009 roku mikrobrowaru w heidelberskim klasztorze Neuburg. Ten jest położony po drugiej w stosunku do starówki stronie rzeki Neckar, na niewielkim wzgórzu, dojście tam to miły ok. 20-minutowy spacer wzdłuż brzegu rzeki. Na terenie klasztoru istnieje sklep-bar, w którym można nabyć klasztorne piwo, napić się cydru lub młodego wina z plastikowej beczki, kupić masę produktów alkoholowych i spożywczych z sąsiednich klasztorów i gospodarstw ekologicznych. Piwo jest produkowane w trzech odmianach, pils, ciemne i pszeniczne, sprzedawane w butelkach 0,33 z charakterystycznym ceramicznym zamknięciem, takim jak w dawnych oranżadach. Niestety rok temu tego piwa nie nalewano z nalewaka. Są to napoje poprawne, pochodzą z produkcji ekologicznej, na pewno warte spaceru. Spośród licznych win, nalewek, miodów i sznapsów człowiek-pijak kupił śliwowicę z Leutershausen and der Bergstrasse (Bergstrasse to ciągnące się przez Heidelberg pasmo niskich górek z licznymi zamkami na szczytach). Za 0,7 l płaci się 11,50 euro, ale śliwowica jest zacna i warta tych pieniędzy.
W winnym dziale Kauflandu też nie warto skupiać się na wielkiej półce z musującymi sektami tylko odnaleźć półeczkę z produktami bio, a na niej musujące wino Alte Brucke. To wytwór miejscowy (a o to w sklepach bardzo trudno), na nalepce którego widnieje stary heidelberski most – coś jakby miniatura Mostu Karola w Pradze. Człowiek-pijak jest sentymentalny, więc wino kupił kiedyś dla nalepki, ale okazało się przednie i tanie – odtąd to obowiązkowy zakup. Stary most to okolice uniwersytetu, więc okupowane są przez młodzież, także spożywającą na nim trunki, ale głównym miejscem alkoholowych uciech jest Untere Strasse – ulica na starówce pełna knajp i piwiarń – na niej jest też sklep specjalizujący się w absyncie. W łykendy młodzież zalewa ulicę i spożywa na niej trunki w nadmiarze (czy możliwy jest nadmiar trunków – to pytanie trapi człowieka-pijaka od dawna), krzycząc, rzygając i sikając. Efektem tego są wywieszone przez okolicznych mieszkańców transparenty z żądaniami spokoju i ciszy. Człowiek-pijak pije cicho, więc nie on jest adresatem tych żądań. Auf wiedersehen, Heidelberg!

niedziela, 18 lipca 2010

Tanio, taniej, Leedl (2)

Człowiek-pijak zrobił to dla was i za was. Wypił wszystko co jest w ofercie Leedla. Teraz mógłby robić tam zakupy z zamkniętymi oczami (powyższe nie dotyczy ofert specjalnych w Leedlu, jak chociażby niedawne Dni Włoskie). Czym kusi Leedl? Polską wódką i spirytusem, niemieckimi podróbkami brandy, whisky, ginu i tequili, wermutem Romanetti, nalewkami, ajerkoniakiem, breezerami. No i winami – głównie niemieckimi, włoskimi, plus serią „win ze świata”. Niestety prawie nic z wymienionych nie nadaje się do konsumpcji. Czasami Leedl lojalnie ostrzega – nazywając brandy Majestat napojem alkoholowym. To w większości są właśnie napoje alkoholowe – kuszące niskimi cenami, ale oferujące w zamian koszmarne smaki i kace. Co się broni? Kilka rodzajów win. Merlot w półtoralitrowych butelkach za 15 zł, Pino Grigio w cenie 15 zł za 0,75 i Chianti DOCG po 18 zł. Czyli bronią się wyłącznie wina włoskie. Seria „win ze świata” jest o tyle ciekawa, że różne wina białe i czerwone mimo zupełnie innych krajów pochodzenia smakują tak samo (nie dotyczy to jedynie afrykańskiego pinotage). Posłuchajcie rad człowieka-pijaka – zniszczcie swoje wątroby przy lepszych okazjach.
PS. Chianti DOCQ przeceniono na 14.99 zł! A na butelce "bourbona" wyczytałem, ze był "distilled", "matured" i "oaked" w USA, ale  miejsca produkcji nie podano, napisano za to, że w Niemczech był rozlewany i dodano do niego barwnik! Po prostu amerykańskie beczki mają słabą pamięć i zapominają barwić destylat.

niedziela, 11 lipca 2010

Znasz li ten kraj gdzie jabłonka dojrzewa?

Znasz, znasz, to ojczyzna człowieka-pijaka. Człowiek-pijak uważa, że jego kraj stoi nie ziemniakiem, a jabłkiem właśnie. Niestety nie przekłada się to na alkoholowe przygody. Jabłko co prawda przerabia się u nas masowo na spirytus, ale spirytus z jabłek i spirytus z ziemniaków smakuje tak samo. Nawet słynnego jabola wyparły z rynku tzw. nalewki. A przecież na całym świecie docenią się ten produkt, przerabiając go na cydry, wina i calvadosy. Jedyny produkt jabłkowy, jaki człowiek-pijak znalazł w okolicznych sklepach to cydr firmy Andy z Chociszewa. Znana niegdyś jako Cin&Cin firma ta specjalizuje się w produkcji pryt, czyli napojów niepijalnych. Produkowany przez nich cydr trafia podobno na rynek angielski, ale nie wiem w jakim charakterze. Czołowy produkt to cydr jabłkowy, składający się z cydru i aromatu. Człowiek-pijak zastanawia się czym w takim razie jest źródłowo ten cydr, który by stać się jabłkowym musi wymagać dodania aromatu? W ofercie firmy są cydry o innych smakach, też zawierające „cydr i aromat”. Sprzedawane jest to coś w butelkach 0,75 (cena 4,50) i 0,5 l (cena ok. 3,50 zł). Ma moc ok. 5%, pijalna jest w zasadzie wyłącznie odmiana „jabłkowa”, ale po wypiciu dwóch butelek konsument czuje się jak po spożyciu butelki spirytusu z jabłek.





Co może zrobić wielbiciel jabłek w płynie? Wsiąść do samolotu, polecieć do Francji i w sieci marketów Franprix nabyć butelkę najtańszego calvadosa. Kosztuje ok. 11 euro, jest prosty w smaku, gryzie w gardło, ale jest naprawdę przyzwoitym destylatem, bezbolesnym w czasie konsumpcji i po niej – bez strachu o życie i zdrowie można wypić cała butelczynę. Prezentowana na zdjęciu nie posiada nawet adresu producenta, to musi być jakaś półka nad samą posadzką. Za to calvadosy z wyższych półek to już są dzieła sztuki – o czym kiedyś.

sobota, 3 lipca 2010

Co pija Ojciec Chrzestny? (2)

Co człowiek-pijak wypija z mocniejszych trunków na Sycylii? Gdyby chciał napić się wódki. mógłby wypić włoską Keglevich produkcji Stock Italy.  Butelkę 0,7 l można kupić za 6 euro z hakiem – czyli w cenie polskiej wódki. Co więcej – polską wódkę też można tam kupić – w polskiej cenie! Ale przecież nie po to pojechał tam człowiek-pijak, by pić polską wódkę. W poszukiwaniu anyżku oczywiście trafił na sambukę – anyżkowy likier, o mocy 40%, bardzo słodki. Przypomina śp. polską Goldwasser. I jak ona bardzo zdradliwy – słodycz zabija skutecznie moc alkoholu, zanim się człowiek (człowiek-pijak, oczywiście) obejrzy, zawartość butelki znika. Dużą butelkę sambuki można kupić za ok. 10 euro, ta wypita pochodzi z firmy Averna, jest trochę droższa.
Włosi do kieliszka z sambuką wrzucają trzy ziarnka kawy. Ale to chyba robią ci Włosi, co mają za dużo czasu, jak ktoś nie ma, to kupuje Sambuca Caffe firmy Molinari. To sambuca o brązowym kolorze i bardzo intensywnym smaku  kawowym (też ma 40%). Bardzo przypomina naszego rosolisa kawowego. Jeszcze bardziej zdradliwa niż klasyczna sambuca. A człowiek-pijak lubi jak alkohol zdradza.
Narodowym mocnym trunkiem włoskim jest grappa – destylat z wytłoków winogron. Najtańszy smakuje jak bimber, bardzo mocno trąci jakimiś fuzlami, generalnie jest słabo pijalny – w obie strony smakuje podobnie. Dlatego warto sięgnąć na wyższą półkę, na niej będą trunki z nazwą winogron z których zostały zrobione – o wyraźniejszym smaku. A jeśli trunek będzie miał brązowy kolorek, to znaczy, ze leżakował w beczce i będzie naprawdę doskonały. Te droższe kosztują jakieś 12 euro za pół litra – tanie są dużo tańsze. Człowiek pijak nabył leżakowaną grappę z winogron marsala – w sklepiku producenta, firmy Carlo Pellegrino. Ta firma produkuje głównie wina marsala, ale jak się okazało, wykorzystują też ich wytłoczyny. Jeśli ktoś nie chce od razu testować butelki w każdej kawiarni i restauracji w karcie będzie kilka odmian grappy.
Innym mocniejszym mocnym trunkiem jest limocello – zalew spirytusowy na skórkach cytrynowych. Włoskie monopolowe ma trochę powyżej 30% i niezły smak. Domowe są mocniejsze – a każdy właściciel sadu cytrynowego je produkuje. Ale tym razem człowiek-pijak nie poleci żadnego – choć to bardzo przedni napój. Dlaczego? Bo najlepsze limoncello robi się samemu. Przepis jest prosty jak drut (ten z prostych drutów), a efekt zaskoczy każdego początkującego limoncellistę. Będzie i o tym.

niedziela, 27 czerwca 2010

Anyżkowe podróże

Człowiek-pijak jest zdeklarowanym fanem anyżku i pija wszystko co go zawiera. Ale dla tych co go nie pili mała anyżkowa wycieczka. Cukierki anyżkowe chyba zniknęły z rynku, ale skutecznie zastąpiły je cukierki lukrecjowe. Mają smak bardzo podobny, są mocno gorzkawe, ale nie są białe tylko... czarne. Najłatwiej dostępne w supermarketach przy kasach. Jeśli ktoś myje zęby to może spróbować użyć zielonej pasty Elmex – ona nie ma smaku miętowego, tylko właśnie anyżkowy. Anyżek można też po prostu kupić w sklepach z przyprawami – ma kształt niewielkich ciemnych gwiazdek, dodaje się go np. do kapusty, ale przecież to nie ma sensu, lepiej popić taką kapustę arakiem.
A jeśli już wybieramy się na prawdziwą wycieczkę, to anyżówkę pod postacią araku wypijemy na Bliskim Wschodzie – w Libanie i Syrii. Liban to wymarzony kraj dla ludzi-pijaków – tam piją nawet muzułmanie. Najpopularniejszy jest Arak Touma z charakterystyczną butelką w kształcie wieży zakończonej kopułą dachu. Jego cena jest niebezpiecznie niska. Smak zdecydowanie wytrawny, wyrabiany wyłącznie z anyżku, powinien mieć powyżej 50%, ale producent mojej butelki zapomniał na niej umieścić mocy. Wybór araków jest olbrzymi, niektóre mają powyżej 70%, takie człowiek-pijak lubi najbardziej.
Zdecydowanie bliżej kupimy pastis – już we Francji. Najpopularniejszy jest pastis firmy Ricard – smaku dodaje mu anyżek, lukrecja, inne zioła, jest słodzony, ma 45%.
W Turcji pijemy raki – najpopularniejsza to Yeni Raki, ma 45%, a jej bazą jest anyżek i winogrona lub rodzynki, nie jest słodzona.
W Grecji kupimy ouzo – zdecydowanie anyżkowe, ale o mocy około 40%, więc sens jego rozwadniania jest mocno wątpliwy.
Anyżek znajdziemy w absyncie (o tym później), wielu likierach (o tym później), jest dodawany do niektórych greckich brandy (o tym później). Był składnikiem polskiego goldwassera (o tym później), jest polskiego rosolisa (o tym później).
Gdzie w Polsce wypić anyżówkę? Ouzo, pastis i raki bywają w sklepach z alkoholem – raczej w tych z dużym wyborem (typu Alkohole Świata, bywały w sklepach Macro). Trzeba zwrócić uwagę na ceny, bo czasami miały idiotycznie wielkie. Nie ma sensu zapłacić więcej niż 40 zł za pół litra. Ale nie namawiam do kupowania całej butelki – ten smak nie ma w Polsce wielu zwolenników, a nie zawsze ma się pod ręką człowieka-pijaka, by mu oddać butelkę nielubianego trunku. Radzę znaleźć knajpę turecką lub grecką prowadzoną przez tambylca – w karcie powinna być anyżówka na kieliszki.
PS. Człowiek-pijak poszedł i sprawdził - 0,7 ouzo kosztuje 37 zł.

niedziela, 20 czerwca 2010

Anyżkowe wspomnienia

Człowiek-pijak wrócił z wyborów i oddał się wspomnieniom. (Swoją drogą głosowanie w stanie po spożyciu jest słuszne, nie pamięta się wyboru i po czasie zawsze można uznać, że był najtrafniejszy.) A wiec w czasach dzieciństwa w obiegu były zestawy landrynek, zawierające cukierki w różnych kolorach i o podobnych smakach plus cukierek biały o intensywnym smaku anyżkowym. Ten smak był równie popularny co szpinak, więc białe cukierki lądowały nieskonsumowane w koszach na śmieci. Człowiek-pijak miał wrażenie jakby proporcje białych cukierków były niesprawiedliwie zawyżone w stosunku do innych. Po latach odkrył, że ten obrzydliwy smak znalazł jednak właściwą bazę do konsumpcji – napoje alkoholowe. Alkohol to chyba jedyny nośnik z którym anyż doskonale konweniuje. Raki, araki, sambuki, pastisy i inne stały się ulubionym trunkiem człowieka-pijaka. A wspomnienie to przywołała butelczyna libańskiego araku przywieziona właśnie prosto od producenta. Właśnie libańskie czy syryjskie araki mają ciekawą cechę – są właściwie stricte anyżkowe – bez dodatków ziół, bez cukru. Te z dużych fabryk (Kefraya czy Al Kasr) mają moc 53%, te z fabryczek domowych są mocniejsze – najsilniejszy spożyty miał 70%. Człowiek-pijak pije je saute (najwyżej z kostką lodu), ale najpopularniejszy sposób spożycia to wymieszanie araku z wodą – w efekcie otrzymuje się napój o kolorze wody z mydłem (smak zresztą tez jest podobny). Ten z butelki miał 56%, ¾ litra starczyło akurat na dwa wieczory wspomnień (czy też raczej zapomnień).

wtorek, 25 maja 2010

Co pija Ojciec Chrzestny? (1)


W poszukiwaniu odpowiedzi na to pytanie człowiek-pijak udał się na Sycylię. Zakupów dokonywał głównie w sieci spożywczych marketów CONAD – sklepy są w każdej większej miejscowości (nawet na małych wyspach), ceny są niskie, sporo promocji – ale trzeba pamiętać, że jak to u Włochów, panuje chaos, ten sam towar w różnych sklepach kosztuje inaczej, promocje w jednym sklepie są, w innym nie, asortyment w różnych lokalizacjach nie jest taki sam.
Spragniony piwa znajdzie tam głównie włoskie produkty koncernowe, pakowane w butelki 0,33 i 0,66 l. Są to prawie wyłącznie lagery, żeby znaleźć piwo innego typu, trzeba pójść do bardziej wyspecjalizowanego sklepu (człowiek-pijak nie chodzi tą drogą, ona kosztuje zbyt dużo wysiłku i pieniędzy). Największy sikacz to Dana-Brau, cena zawsze poniżej 1 euro za dużą butelką, piwo cienkie, ale pijalne. Lepsze są znane też w Polsce piwa Perroni i Moretti, w cenie ok., 1,20 za dużą butelkę, choć można trafić w promocji za 90 centów. To całkiem przyzwoite pilsy, co oznacza, że są jakieś sto razy lepsze od piw polskich. Natomiast odkryciem jest istnienie piwa sycylijskiego, Patruni e Sutta, to już jest piwo dobre, bardzo mocno chmielowe, z wyraźnym smakiem i aromatem. Cena jest wyższa, ok. 2 euro za dużą butelkę, w marketach praktycznie niedostępne, znalezione w bufecie hotelowym.
Sycylia słynie z win, faktycznie głównym rodzajem uprawy jest winorośl. W sklepach można kupić wina włoskie spoza wyspy i całkiem sporo lokalnych. Ceny mieszczą się w granicach 1-10 euro, górują te tańsze.
Dla bardzo spragnionych półeczki z winami w 5-litrowych butlach i kartonach – za grosze. Człowiek-pijak skupił się na winach frizzante z regionu Veneto – cena wynosiła od 1,70 do 2,70, wina były lekkie, ale smaczne, ilość gazu była taka jak w zwykłych winach spumante - korki nie miały zawleczek, ale ciśnienie bąbelków rozepchało je jak klasyczne korki od win musujących. W otwartej butelce po dobie nadal były bąbelki (no cóż, jak się otwiera kilka butelek jednocześnie, to o którejś łatwo zapomnieć). Z win sycylijskich człowiek-pijak po wstępnych degustacjach preferował półeczki z winami Corvo – może dlatego, że były umieszczone na preferowanej przez niego wysokości oczu. Cena waha się od 4 do niecałych 6 euro, ale wina warte są tej ceny. Jest ich tylko pięć rodzajów, robione są z mieszanek lokalnych szczepów (wśród czerwonych przeważa Nero d’Avola, całkiem zacna winorośl), to coś ze średniej półki, zdecydowanie warte swojej ceny.
Człowiek-pijak poleca kupować wina na Sycylii – ilość win niepijalnych w cenie poniżej 5 euro wynosi jakieś 20% - na przykład we Francji ta wielkość wynosi 100%.

czwartek, 6 maja 2010

Świat się zmienia. (Butelki też)

Na stulecie istnienia firma Drambuie zafundowała sobie zmianę butelki. Solidny pękaty kształt z charakterystyczną czerwoną zakrętką zamieniła w coś co jest skrzyżowaniem butelki na mleko z harcerską manierką. Wszystko  po to by zdobyć młodych nabywców, którzy i tak zawartość wymieszają z coca-colą.
Dobra wiadomość jest taka, że zawartość się nie zmieniła. Nadal jest to likier (o mocy 40 procent) ze szkockiej whisky z dodatkiem ziół i miodów (skład jest tajemnicą). Człowiek-pijak pijał różne rzeczy, ale to jest jedna z najlepszych. Smak i aromat są tak intensywne, że Drambuie nie nadaje się do masowej konsumpcji. Jeden kieliszek jest doskonałym digestivem po jedzeniu, lecz jeszcze lepszym aperitifem przed dalszymi alkoholowymi wycieczkami - już z mniej wymagającymi trunkami.
Cena w Polsce wynosi ok. 130 zł (pewnie w czasie gdy napisałem to zdanie złotówka osłabiła się o kolejne 10 groszy), w Wielkiej Brytanii można go kupić za ok. 100 zł. Warto.

Amerykańską odpowiedzią na Drambuie jest Wild Turkey American Honey. To napój o mocy 35,5% jest mieszanką bourbona z miodem. Teoretycznie wszystko można wymieszać z wszystkim, ale to nie jest wystarczający powód by to robić. American Honey przypomina w smaku polski monopolowy krupnik (czytaj: jest ohydny). Smak whisky i miodu fatalnie się rozjeżdżają jeszcze przed przełknięciem, aby potem już razem za wszelką cenę próbować powrócić z żołądka pod prąd. O dziwo napój ma 150 lat tradycji - i także nową butelkę. Prawie wszystko się zgadza - ale prawie robi różnicę.
W przeciwieństwie do Drambuie Wild Turkey można pić litrami. Przeszkodą jest cena - ok 25$ - stanowczo zawyżona. Zresztą butelka ze zdjęcia została kupiona w Krzemowej Dolinie, gdzie ceny dopasowane są do poziomu zarobków Billa Gatesa, i zapewne kosztowała znacznie więcej.

poniedziałek, 8 lutego 2010

Haust wiedzy

145 lat temu Dmitrij Mendelejew (ten od tablicy) obronił pracę doktorską pod tytułem "O połączeniu spirytusu z wodą", dając podwaliny pod współczesną technologię produkcji wódki. Wskazał on 40% rozcieńczenie spirytusu jako dające najlepsze efekty smakowe i przynoszące najmniejsze cierpienia nadużywającym. Przy okazji wykrył, że mieszanka spirytusu z wodą traci na objętości w stosunku do sumy użytych komponentów, co uchroniło od stryczka zarządzających carskimi gorzelniami, którzy dotąd podejrzewani byli o kradzież części produkcji – pozornie znikającej właśnie wskutek opisanego zjawiska.
W 1894 jako dyrektor Biura Wag i Miar ogłosił nowe standardy produkcji wódki w Rosji, zakładające m.in. właśnie 40% roztwór spirytusu w wodzie. Według tych standardów produkowano i produkuję się do dziś m.in. petersburską wódkę „Russkij standard” – którą człowiek-pijak poleca jako doskonały przykład tego, jak dobra zbożowa wódka powinna smakować. Można ją pić spokojnie w temperaturze pokojowej, za połkniętym płynem pojawia się w ustach i gardle miękki zbożowy smak, który dość szybko znika, ale nie pojawia się w ogóle wódczana cofka, więc nie ma sensu tego płynu popijać ani zagryzać. (Reklama na stronie producenta pokazuje jak delikwent wlewa wódkę do szklanki z lodem, ale niestety to wymóg współczesnego marketingu – jak się chce sprzedać dobry alkohol smarkaczom, to trzeba go wpierw pozbawić zbyt dla nich wymagającego smaku – albo przez wymieszanie z czymś w typie coli albo zmrożenie.) Wódka wypita nawet w sporych ilościach następnego dnia nie boli – co zgadza się z wynikami badań Mendelejewa.
Wódka dostępna w Polsce nie należy do tanich – kosztuje 35 zł za 0,5 litra – ale warto zauważyć, że jest to cena moskiewska – taniej więc wyjdzie kupić ją bez ponoszenia kosztów biletu lotniczego lub fascynującej 12-godzinnej nocnej kolejowej podróży przez Białoruś.

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Co pić w karnawale?

W karnawale człowiek-pijak preferuje wina musujące. Poza karnawałem też. Najlepszy stosunek ceny do jakości odnalazł w szampanach moskiewskiej fabryki Kornet (to kolejna udana rosyjska wersja francuskich napojów, stąd człowiek-pijak nazywa je szampanami). „Russkoje igristoje” w wersji brut kosztuje około 10 zł i za tę cenę dostajemy butelkę naprawdę zacnego wina. W każdym razie są na pewno lepsze od autentycznych szampanów z niskiej półki, za które trzeba zapłacić minimum 150 zł (szczególnie człowiek-pijak odradza tanie produkty Veuve Clicquot, lecące lisem i prawie pozbawione gazu). Kornety są produkowane w Moskwie od 1942 roku (człowiek-pijak nie ma pojęcia co takiego Rosjanie mogli opijać w tymże roku) unikatową dwuetapową techniką fermentacji w kadziach. Niestety niedostępne w Polsce, są do kupienia w Czechach, ale niekorzystny kurs sprawia, że tam kosztują obecnie ok. 15 zł.