czwartek, 31 grudnia 2015

Butelki bezzwrotne (jak włożyć arbuza do butelki)

Kolejna partia porządków, tym razem destylaty owocowe. Jest produkt czeski, austriacki, niemiecki i węgierski. Oczywiście najlepszy był ten węgierski, palinki to produkt narodowy Węgrów, nawet wybierałem się do Budapesztu na festiwal palinki (jest takich na Węgrzech co najmniej kilka), ale podobno Budapeszt jest koszmarnie drogi, poczekam na jakiś spadek. Barack palinka czyli morelówka, kupiona została w głównym sklepie z palinkami w Budapeszcie – A Magyar Pálinka Háza (węgierski dom palinki). Na stronie www możecie obejrzeć całą ofertę sklepu, pod warunkiem, że znacie węgierski. W mojej butelce pływała morela, ale to był morela suszona, bez problemu wydłubałem ją przez szyjkę. Dała ona jeszcze bardziej owocowy aromat i żółtawy kolor. I przypomniała mi o gruszkach w czeskich wiljamowkach – czyli gruszkówkach. Otóż sprytny ludek czeski ładował do pękatej butelki gruszkę korzystając z przyklejanego dna. Zaś płyn, jak to u Czechów, pochodził z chłodnic samochodowych. Gruszki w prawdziwych wiljamowkach rosną w butelkach – zakłada się je na kwiaty na drzewie, i gruszka się tam rozwija do postaci owocu. Nie mogą więc być tanie.
Węgrzy to szczęśliwy kraj, gdzie destylaty legalnie pędzi się w gospodarstwach (choć znajduje to też odzwierciedlenie w statystykach spożycia alkoholu na świecie). W Polsce od lat głośno było o nielegalnej śliwowicy łąckiej, teraz może sytuacja się zmieniła i jest już jakaś legalna wersja, wiem, ze Maurer robi śliwowicę „z łąckich śliwek” a Toorank śliwowicę „Górsko z Łącka”, ale nie piłem. jak ktoś będzie w Krakowie niech zajdzie do sklepu Regionalne Alkohole na Kazimierzu, może się czegoś dowie.

niedziela, 27 grudnia 2015

Co pił Otar Iosseliani?

Czas leci, Święta za nami, a mi stuknęła setka. Znaczy się temu blogowi stuknęło sto notek. No i pięć lat i jeden miesiąc. Ilość wpisów nie jest imponująca, gdybym pisał jeden dziennie (są tacy) byłoby ich około 1850, wyrabiam jakieś 6% normy, z Amazona wyrzucono by mnie rok przed przyjęciem do pracy. No to do roboty.
Napisałem o Iosselianim w czasie przeszłym, ale on przecież żyje i nadal kręci filmy, tylko że od 30 lat we Francji, wiec nie mam pewności czy pije gruzińską brandy czy jednak koniaki i armaniaki. Ale pojawi się on tu nie tylko jako Gruzin, ale jako autor filmu „Cierpkie wino”, opowiadającego losy pracownika fabryki produkującej wino, która z powodu napiętego planu wlewa do butelek popsuty trunek, a potem jej pracownicy wskutek zbiegu okoliczności je spożyją. Film okazał się proroczy.
Postanowiłem na Święta kupić sobie jakiś zacniejszy trunek, wiedziałem, że od jakiegoś czasu można w Warszawie kupić brandy Sarajishvili (opisywaną już tutaj, wtedy butelka 3* przyjechała z Gruzji), pojechałem na ulicę Wąwozową do firmy Marani 1915 Sp. z o.o. – to jest koniec miasta, potem jest już tylko ulica Łąkowa i faktycznie łąki – poszperałem na półkach i kupiłem zestaw ze zdjęcia. Nie ma na nim wina, bo – zbieg okoliczności! – kilka dni temu wypiłem w restauracji gruzińskiej dwa kieliszki stołowego wina Marani. To jest produkt typowo fabryczny, zresztą producent nie ukrywa, że niższą półkę swoich win robi z cudzych winogron, i tę fabryczność czuć aż nadto. To zresztą typowe dla tych win gruzińskich, które trafiają na półki polskich supermarketów (Marani tam trafia), to są jakieś winne podróbki, raczej niepijalne. Kiedyś piłem wino Grigorij, etykieta nawiązywała do filmu o czterech pancernych, zawartość pochodziła chyba z chłodnicy czołgu. Stołowe Marani jest pijalne, ale po prostu niedobre, smakuje jakby przed chwilą wyprodukowano je z proszku, wody i spirytusu na zapleczu restauracji. Zresztą nazwa producenta wiele mówi, bo Marani to „winnica”. Czyli takie Chateau Vignoble. Ale to mało – jeden ze współkonsumujących zatruł się tym winem, cały następny dzień miał z głowy. To nie było zwykłe zatrucie żołądkowe – choć to też – to był efekt działania czegoś, czego w winie być nie powinno. Znam takie zatrucia, coś podobnego można przeżyć pijąc źle wyprodukowany bimber, z którego nie usunięto przedgonów. Trzeba Marani oddać, że produkuje też wina we własnej winnicy Kondoli, niektóre nawet dojrzewają według starej gruzińskiej receptury w wielkich kadziach zakopanych w ziemi – ale jednak dziękuję, wolę postać. No więc za wino podziękowałem, kupiłem lemoniady Zedazeni (Marani jest ich dystrybutorem w Polsce), pięciogwiazdkowe Sarajishvili (tak samo) i brandy Telavi VS, produkowaną przez Marani. Lemoniada estragonowa – opisywany już przeze mnie tarchun – to prawie najniższa półka tarchunów. Prawie, ale jednak zdecydowanie bardziej chemiczna niż prawdziwa, mimo, że w składzie jest „aromat naturalny”. Różne aromaty wyprodukowała natura. Lemoniada winogronowa – na poziomie soku Hortexu. Śmietankowo-waniliowa – jak cukier waniliowy rozpuszczony w wodzie i wsadzony do gazującego urządzenia Sodastream. Wszystkie wylądowały w zlewie. Potem przyszła pora na Sarajishvili – 5* jest bardziej łagodne i waniliowe niż 3*, ja akurat lubię taką chropowatość niezbyt wyleżakowanej brandy, ale 5* było na tyle OK, że następnym razem spróbuję VS. A brandy Telavi VS smakowała jak najgorsza Pliska. Nad wszystkim dominował smak czekolady. Po prostu totalna koniakowa porażka. No wiec zapijałem Telavi Sarajishvili i jakoś to się wypiło. W ofercie Marani miało jeszcze jakąś tanią brandy, ale sprzedający ostrzegł, że starzono ją karmelem (co myślę o karmelu, już wiecie), co ciekawe, dwa dni temu ta brandy była w ofercie, teraz zniknęła i ze strony polskiej i gruzińskiej. Prawdopodobnie ktoś ją wreszcie kupił i wypił, teraz trwa zacieranie śladów.
Nawiasem: jak chcecie spróbować dobre wielosmakowe bio-oranżady to polecam włoskie Galvanina, ja kupuję je w warszawskich Produktach Niewinnych i Winnych, głównym moim dostawcy napojów bezalkoholowych i piwa.
Skoro była mowa o wykonywaniu planu i czterech pancernych, to jeszcze w tym roku rzutem na taśmę wykonam 102 wpis.

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Butelki bezzwrotne (o zawartości karmelu w karmelu)

Jak już wspominałem, wrodzone lenistwo i nabyta abnegacja powodują, że przerwy we wpisach na tym blogu bywają trochę przydługie, z drugiej strony po wypitych trunkach pozostają mi tylko puste butelki, bez żadnych notatek. Stoją, kurzą się, zajmują coraz więcej miejsca, a ja, im więcej na nie patrzę, tym mniej pamiętam co w nich było.  W ramach przedświątecznych porządków postanowiłem coś z tym zrobić, rozpoczynam więc skrótowy przegląd wyrzucanych butelek. Ale zanim przejdę do zawartości, kilka słów o butelkach. Mam w kuchni sporo miejsca pod sufitem (u siebie pod sufitem też chyba za dużo przestrzeni), i od jakiegoś czasu stawiam tam butelki – albo te, które łączą się ze wspomnieniami podróży, albo te najciekawiej wyglądające, albo te historyczne. I tak obok przedwojennych i wojennych (z symbolami okupanta) butelek po piwie z browaru Haberbusch i Schiele stoją butelki po ukraińskiej wódce ukryte w ceramicznych postaciach wąsatego kozaka i syreny (to akurat nieznany mi fragment historii Ukrainy), są dwulitrowe libańskie i włoskie butelki po anyżówkach – miłe wspomnienie alkoholu, którego nikt mi nie podbierał, dużo flaszek z Bliskiego Wschodu – w Aleppo to już chyba mniej się pije niż kiedyś – i wiele innych. Stoją te butelki pod sufitem, prawie nikt ich nie spostrzega, ale przyszedł pan kominiarz, przyłożył swój wiatraczek do otworu w ścianie pod sufitem, a potem zauważył, że mam sporo butelek. Zaskoczył  mnie, mogłem w zasadzie odpowiedzieć, że cierpię na manię zbierania przedmiotów, ale wybełkotałem tylko, że faktycznie może za dużo tych butelek mam, bo dom miejscami upodobnia się do punktu ich skupu. Wiec te spod sufitu zostawiam, ale te zgromadzone na użytek bloga zaczynam wyrzucać.
Pisałem kilka razy o rumie, temat wywołał chyba rum z Biedronki (to jak sok  z żuka?), z myląca nazwą sugerującą starzenie w beczce, podczas kiedy stał ten rum najwyżej koło plastikowych baniaków. Potem już z przyzwyczajenia kupowałem różne rumy, ale wyłącznie te z niskiej półki, mój portfel jest za cienki, żeby mi posłużyć jako drabinka do wspinania się na wyższe półki. No i wyrzucam butelkę po francuskiej Negricie, to znana marka jeszcze XIX-wieczna, mam przeczucie, że polski rum Seniorita nawiązywał nazwą do Negrity. Ta Negrita zresztą nie jest już zbyt poprawna politycznie,  na etykiecie jest czarnoskóra kobieta (białoskóra inaczej?), a chyba koloru skóry się już nie wypomina, zwłaszcza Francuzi nie powinni tego robić, potem ci napiętnowani stają się zanadto nerwowi. Jakość – kiepska, nie płaćcie za to więcej niż 30 zł. Obok San Filipe, biały produkt Polmosu Bielsko-Biała. Rekordzista reklamy na niespecjalnie dużej etykiecie – prawie przebija Biedronkę. Rum jest Reserva Superior, Premium Quality, Premium Quality Luxury, Luxury, są zamaszyste podpisy Founder of the Brand (Mark Singler?) i Master Distiller (Johnny Carrot?) – projektant wypił chyba za dużo próbek. Jest Blended in Poland, więc kraju/regionu pochodzenia nie znamy. W smaku nawet nie był jakiś specjalnie zły, kupiony chyba w Tesco, wiec cenę miał niską. Podobny smak znajdujemy w innym produkcie Bielsku-Białej – rumie Galeon Silver (a więc też białym). Po prostu Filipe jest Galeonem w wersji Tesco – ale oba kupić można w tej sieci. Mają 40%, to dodatkowy dowód na wspólne pochodzenie, te sprowadzane zza zachodniej granicy UE miałyby 37,5%. Galeon jest skromniejszy – tylko Reserva Superior, ale jest miejsce pochodzenia – Karaiby. Tani, kiepski, ale pijalny – czego nie da się powiedzieć o jego siostrach nafaszerowanych karmelem. Są dwie wersje: brązowa i żółta. Jak ktoś lubi E150a (nie wspominając o B, C czy D), to na zdrowie, ale jak dla mnie słodzenie destylatu to zły pomysł. Poza tym jakbym chciał posłodzić, to bym sobie sam cukier skarmelizował i dodał, dziękuję za wyrękę. Po prawej wersja Black, w starej butelce, już ich nie ma na rynku, ma fajne napisy: Original Taste, Since 1827, a w opisie słowo „dojrzały” – mniej więcej tak samo dojrzały jak ten z Biedry.
Podsumowując – gdybym był synem Billa Gatesa, nie wziąłbym do ust niczego z powyższych trunków, ale tata nie zasponsorował mi przyszłości (przynajmniej konsekwentny był, przeszłości też nie), wiec wypiłem te wszystkie zlewki. Popijałem colą – o colach już było, ale będzie jeszcze, ponieważ mój organizm o dziwo ciągle akceptuje napoje bezalkoholowe.
Skorzystam z okazji i odniosę się do dyskusji na blogu pana Gołębiewskiego dotyczącej właśnie rumu Galeon. Otóż co jak co, ale rum jest przez prawodawstwo UE restrykcyjnie potraktowany i nie da się go zrobić z probówki. Stad problemy słynnego czeskiego (onegdaj czechosłowackiego) rumu tuzemskiego – został tuzemakiem, choć zdążył być też tuzemskim umem. Ale pomysłowość Czechów w oszukiwaniu rekordzistów w chlaniu wódy, czyli właśnie Czechów, nie zna granic, oto przykład: Rum Familia – przyjrzyjcie się uważnie napisowi na etykiecie. Jedyny rum niebędący rumem dopuszczony w UE to niemiecki Rum-Verschnitt, austriacki Stroh nie ma prawa takiej nazwy używać, więc robi jakieś hocki-klocki na etykiecie, są dwie wersje, jedna dla krajów piszących prawo UE (tak się składa, że niemieckojęzycznych) – bez słowa rum, a druga dla Zulusów. Druga uwaga – jak już pisałem, karmel w destylacie to wyłącznie oszustwo mające upodobnić go do starzonego, jak dla mnie upodabnia go raczej do skażonego – no ale to kwestia gustu.
Tyle było o rumie, wiec chciałem sobie jakiś kupić w niemieckim Amazonie – teraz dostawy powyżej 50EUR mają darmową wysyłkę. A tu psikus, sprzedawca nie może sprawdzić pełnoletności nabywcy, wiec Niemcy nie wysyłają alkoholu do Polski. No ale mam coś na święta, jak miną, a ja dojdę do siebie, zaraz coś napiszę. Bóg się rodzi, moc truchleje!

niedziela, 13 grudnia 2015

Co pił Bolesław Prus?

Pojechałem do Nałęczowa – z którym związane są dwie duże marki wód mineralnych, Cisowianka  i Nałeczowianka. Cisowianka ma polskiego właściciela i jako adres podaje Drzewce 35 – na google.maps widać duży zakład. Nałęczowianka jest własnością Nestle i jako adres podaje Bochotnica 5 w Nałęczowie, to ściema, tam jest willa Agatka, mieszkałem kilka minut drogi od tamtego adresu. Sami wybierajcie co pić. Ja tych wód nie piję, to typowe wody źródlane, mineralizacja w okolicach zera. No dobrze, a co się pije w samym Nałęczowie? W pijalni wód w centrum Parku Zdrojowego leją wodę z trzech źródeł, dwie są strasznie żelaziste, jak dla mnie niepijalne. Jak bardzo są żelaziste widać na zdjęciu, woda lejąca się z pijalni pokryła beton żelazistą rdzą, w powietrzu czuć charakterystyczny zapach krwi. Trzecie źródło – Miłości – ma mineralizację na poziomie Cisowianki, więc nie poszalałem. Ale to mało – nie poszalałem też w Sklepie pod Cisami, moim ulubionym sklepie w Nałeczowie. Tam jest super wybór miodów z lubelskiego Apisu, wszystkie rodzaje i objętości. Ceny bardzo niskie, tak niskie, że lokalsi traktuję to jak alpagę, na własne oczy widziałem, ale nie będę im wstydu robił, więcej nie napisze. Właściciel był tak zaradny, że zastrzegł nazwę Miód Nałęczowski i pod ta nazwą sprzedawał miód z Lublina. No ale Sklep pod Cisami jest zamknięty od miesiąca, wisi kartka „zamknięte do odwołania”, sąsiedzi nic nie wiedzą, na półkach pełno towaru, terminy spożycia mijają, to jakaś nieprzyjemna historia.
Tak więc nie wiem ani co pił Prus, ani Żeromski, ani Koszczyc-Witkiewicz, ani Szelburg-Zarembina, ani Andriolli i wielu innych zacnych mieszkańców i bywalców uzdrowiska. Powiecie – spoko, poszli do Biedronki i kupili jakieś wino za 15 zł. Ludzie! Uwaga! W Nałęczowie nie ma Biedry! Tam jest sklep z sieci Alibi – sieci to może za dużo powiedziane, trzy sklepy. Nie ma wiec tanich sikaczy z Portugalii. I co, myślicie, że utopiłem się z żalu w zdrojowym stawie z kaczkami? Nie, w stawie karmiłem kaczki, a piłem wino, które przezornie zabrałem ze sobą. Przezorny zawsze ubezpieczony, czego i wam życzę.
PS. Koniecznie zjedzcie pierogi w spółdzielni socjalnej Pod Łabędziami.

wtorek, 1 grudnia 2015

Co na rano?

Miałem odbyć pokutę za lenistwo na tym blogu (gdybym miało odbyć za lenistwo w życiu realnym, to kara byłaby dużo bardziej okrutna), wiec odbywam. Dziś wpis bezalkoholowy. Chociaż tytuł zaczerpnąłem ze scenki w sklepie monopolowym – i to nie byle jakim, takim z wyższej półki. Dwie panie kupują wino, i w ostatniej chwili przypominają coś sobie i proszą o piwo. „Co, na rano? – dowcipkuje sprzedawca. Otóż ja rano nie piję alkoholu, kiedyś robiłem to często, ale teraz jakoś rano mi tak nie smakuje. Ale za to smakuje mi zimna woda mineralna, i to naprawdę mineralna.
Otóż kilka lat temu istniał w Polsce podział na wody uzależniony od zawartości składników mineralnych. Wody dzieliły się na:
– wody mineralne niskozmineralizowane o mineralizacji poniżej 500 mg składników mineralnych na litr;
– wody mineralne średniozmineralizowane - o mineralizacji od 500 do 1500 mg/l;
– wody mineralne wysokozmineralizowane - o mineralizacji od 1500 mg/l do 4000 mg/l;
– wody lecznicze – o mineralizacji od 4000 mg/l, nawet do 24000 w wodach typu Zuber.
Teraz woda mineralna to dowolna woda wydobywana z ziemi. Jest jeszcze szczególny typ wody pitnej – woda z ujęcia publicznego – czyli zwykła kranówa w butelkach, ale w Polsce nie widziałem. W każdym razie nie jest tak łatwo znaleźć wodę, którą lubię – o mineralizacji ponad 4000 mg/l (4 g/l). Na fotce Jesientuki 17 – 12-18,5 g/l – to jest mój numer 1. No ale ma poważną wadę – w Polsce niedostępna. Ale trafiłem na wody ukraińskie: Kwasowa Polana (6,5-12 g/l), Swaliawa (4-8 g/l) i Łużańska (4,5-8,3 g/l). Kwasowa Polana trochę za bardzo metaliczna, akurat tego smaku w wodach nie lubię, mój typ to Łużańska – a wszystkie te wody „rekomendujetsa pri zniatti alkogolnoj intoksikacji” – jak znalazł! A ja znalazłem importera, tylko trochę za te wody przepłacałem, więc się przerzuciłem na katalońską Vichy Catalan – powyżej 7.5 g/l. Ma polskiego dystrybutora, ale w sklepach pojawia się i znika. Za to z sieci Alma nie znika gruzińska Borjomi – 5,5 do 7,5 g/l. Po czeską Vincentkę trzeba się udać do Czech – ale warto, nie znam mineralizacji, ale jest bardzo wysoka, no i „Vincentka je podpůrným prostředkem po alkoholových excesech”. W wielu sklepach pojawił się litewski Vytautas – 7,3 g/l, mój faworyt ze względu na cenę, bo za butelkę 1,5 l płaci się ok. 5 zł. No i nikt wam tego nie wypije, taka jest słona. A co polecam z polskich wód? Z tych ogólnodostępnych woda Henryk – 3,2 g/l. Od tego samego producenta jest Franciszek, ale ten ma 16 g/l, wiec to typowy uzdrawiacz – nie da się tego pić litrami. A wasze typy? Dalej na zdjęciu trzy napoje typu cola – Kofola, ChaiKola i Mr Dark black. Kofola to słynny czeski zastępnik Coca-coli – jest tam popularniejsza niż słynny ulepek z aspartamem. Ale niestety w Czechach smakowała mi lepiej – w Polsce wydaje mi się za słodka, muszę do niej dodawać cytryny. ChaiKola to polski produkt, nie ma nic wspólnego z colą – choć takie nuty w smaku są – bazuje na czarnej herbacie i yerba macie. Niesłodki, polecam. Mr Dark black najlepiej udaje Coca Colę, ale nie jest tak słodki – dobry do rumu. Produkt polski, jeden z całej serii od producenta DAN. Od czasu zrobienia tego zdjęcia wypiłem kilka innych nowych napojów, w tym bio colę z Włoch, o dziwo w smaku niczym się nie różni od Coca Coli, ale podobno skład ma w 100% ekologiczny. A skoro jesteśmy przy ekologii to polecam coś maksymalnie ekologicznego – lemoniada głogowa od polskiego producenta Kozia zagroda. Woda, miód, ocet jabłkowy, mięta cytryna i owoc głogu – razem dają coś wykrzywiającego twarz kwaśnością i wytrawnością, ma to kolor błota, konsystencję wodnistego błota – 100% eko! No ale żeby się oderwać od swojsko-wiejskich tematów spróbujmy czegoś egzotycznego. Trzy orientalne i dziwaczne napoje w puszkach: z trzciny cukrowej, owocu pasyjnego i kalamansi. Napój z trzciny smakuje jak rozwodniony napój z trzciny, nie mam pojęcia po co miałby to ktoś pić, pewnie to jakiś odpad produkcyjny; owoc pasyjny to marakuja lub męczennica jadalna lub passiflora lub granadilla – podobno przypomina narzędzie męki Chrystusa, ale nie wiem, które, smaczny (trochę jak mango), choć przesłodzony; kalamansi to po polsku kalamondin, cytrus stworzony w jakimś procesie à la GMO, podobno najmniej smaczny cytrus na świecie – to by się zgadzało.
Borjomi, cole i lemoniadę nabyłem w Produktach winnych i niewinnych, wody ukraińskie u importera – firma Domirat, napoje orientalne w Centrum Handlowym Marywilska.
A zaraz wyjazd – nie dacie wiary, jadę próbować napojów bezalkoholowych! Ale tylko rano. Za kilka dni sprawozdam.

wtorek, 10 listopada 2015

Co pił Pier Paolo Pasolini?

 Nie mogłem się zebrać do napisania nowej notki, choć bynajmniej nie zapominałem o piciu.  Stoi na mojej półce cała kolejka butelek do sfotografowania, a ja zanim zdążę im zrobić zdjęcie, zapominam co było w środku. Dlatego teraz piszę od razu po alkoholowym wydarzeniu – pobycie w Rzymie. Miałem co prawda pojechać do Sankt Petersburga, ale nie zorientowałem się, że zaproszenia z Rosji są tak krótko ważne i jak poszedłem po wizę, to okazało się, ze musiałbym wyjechać w ciągu trzech dni – a taki szybki to ja nie jestem. No więc w zamian wylądowałem w Rzymie. Akurat mijała 40 rocznica śmierci Pasoliniego, w telewizji był przegląd jego filmów, obejrzałem „Medeę” z Callas, tam prawie nie ma dialogów, więc to nie było takie trudne, nie obejrzałem „Mamma Roma” z Anną Magnani (chodziłem jej śladami niedawno po Wyspach Eolskich), bo tam znowuż ciągle mówili. Mieszkałem na Zatybrzu (Trastevere), to dzielnica po drugiej stronie Tybru w stosunku do głównej części zabytkowej miasta, ale ja na drugą stronę rzeki miałem trzy minuty, więc to w zasadzie jest centrum. Zatybrze jest dzielnicą knajpek, faktycznie są ulice, na których są ich dziesiątki. Tak wiec zwiedzałem, popijałem, zwiedzałem, popijałem, popijałem i na koniec jeszcze trochę popijałem. W skrócie napiszę co, jak i gdzie.
Piwo. Włochy 20 lat temu przeszły rewolucję piwną, wiec oprócz piw mainstreamowych mają tysiące piw rzemieślniczych (artigianale). Ale trzeba się trochę natrudzić żeby je znaleźć. No i ceny są dwa razy wyższe niż w Polsce (czyli 16 zamiast 8 zł), a w knajpach to już w ogóle cenowy kosmos. Tak wiec pozwoliłem sobie na kilka butelek Morettiego (najpopularniejszy we Włoszech lager, dostępny też w Polsce), duża flaszka (0,66 l) kosztuje w markecie 1 EUR. Jest fajna wersja czerwona, mocniej słodowa, są też wynalazki naśladujące jakieś lokalne style, tak wiec Moretti rządzi – szkoda, że ja akurat jestem na etapie picia ejli (no wiecie, górna fermentacja i takie tam).
Wino. Rzym leży w dolinie, wokół na szczytach są liczne winnice, to się nazywa Castelli Romani, wina są przeciętne, ale zawsze warto spróbować coś lokalnego. Poza tym tysiące win z całych Włoch, ceny od 1 EUR, żyć nie umierać. Akurat zaczął się  sezon novello (włoski odpowiednik beaujolais nouveau), kupiłem kilka, straszne kwasy, a raczej kompoty, nie próbujcie. No i oczywiście prosecco.
Destylaty. Zrobiłem wpierw research w sieci i wiedziałem, że będą problemy. Nie znalazłem nic rzymskiego, ani nawet z Lazio (tutejsza prowincja). Wiedziałem, że rzymska jest Strega (jak się okazało, rzymianie tego nie wiedzą), ale co dalej? Na miejscu poszedłem do knajpy rozsławionej w sieci, a tam też nic nie wiedzieli (facet mówi do mnie: „Strega, nie, tego nie wypijesz”, ja mu na to „Kocham Stregę”, popatrzył na mnie jak na idiotę, a jak wypiłem kieliszek to wyglądało na to, że nie chce mieć takiego klienta). No to pozostał najlepszy sklep z alkoholami w Rzymie, tam uratowali honor wskazując na Romana Sambuca. Potem się okazało, że całe lotnisko jest tym zawalone, więc możecie kupić przy wyjeździe, wersja biała i kawowa po 12,50 EUR za dużą flaszkę. Sambuca jak sambuca, koszmarnie słodka, ratuje ją przegryzanie ziarnkami kawy. Słaby wynik? Spokojnie, w doliczonym czasie strzelam zwycięską bramkę. Odnalazłem na terenie Kościoła Świętego Piotra za Murami sklepik, gdzie sprzedają produkty benedyktyńskie. Rzymskie, bo to produkują je trapiści z rzymskiego opactwa Tre Fontane (trapiści są cystersami i benektynami, trochę to skomplikowane). Kilkanaście flaszek do wyboru, ale największym klasykiem jest 42% nalewka ziołowa. Fajna, ale znowu za słodka. No ale rzymska. Nierzymskie to jak zwykle grappy, brandy, amara – trochę tego jest. Na zdjęciu jakaś wypasiona grappa, mirto, ale dość mocne (35%), likier benedyktyński, sambuca, zamiast limoncello tym razem rosolio di mandarini, czyli likier na skórce mandarynki, z lewej dziwny wynalazek, ziołowy nalew na 72 ziołach o mocy 70% (jedyne czego jeszcze nie wypiłem, zaraz biorę się do roboty).
Gdzie pić? W knajpach – łatwo powiedzieć. To jest Rzym, tu jest drogo. Wspomniana knajpa polecana w sieci polecana była przez amerykańskich turystów, dla nich kieliszek wina za 6 EUR to normalka, ja za to mogłem sobie kupić w sklepie dwie butelki pijalnego wina. Mocne alkohole w takich knajpach kosztują od 4 EUR za kieliszek, też za dużo. Znalazłem knajpy wyłącznie dla lokalsów, tam kieliszek sambuki kosztował 2,50  EUR, ale znowuż tam cię nie chcą. Nie chcą turystów i dają ci to odczuć. Trzeba szukać miejsc pośrodku – gdzie piją miejscowi, ale gdzie turysta jest mile widzianym dodatkiem. A że knajp są  setki, takie miejsce można znaleźć. Na pierwszym zdjęciu po lewej knajpa dla mnie, po prawej dla amerykańskich i włoskich hipsterów.
Gdzie kupować? To już wiedziałem – trzeba znaleźć duży supermarket sieciowy. I znalazłem sporego Conada. W oczach mi wirowało od licznych napisów „occasione”. Wina przecenione aż o 50%, niestety wszyscy wiedzą, że to okazja, wiec jako pierwsze znikały z półek. Ale były ich setki, wiec bez problemu kupowałem wina do 5 EUR, wszystkie były co najmniej pijalne. Nie należy kupować w małych sklepikach – tam wszystko jest dużo droższe, a wina fatalne. Nie kupować w małych sklepach sieciowych – Despar, Coop itd. Mały wybór, drogo, nie ma promocji. Kupować w sklepach specjalistycznych, ale jak chcecie wszystko znaleźć w jednym to polecam Trimani na Via Goito 20. Prawie 200 lat doświadczenia, niesamowity wybór, profesjonalna obsługa (mówią po angielsku). Powyżej seria zdjęć z wnętrza, po prawej zabytkowy nalewak do wina, u góry kran z którego ciekła woda chłodząca naczynia z winami. Przy okazji można zwiedzić termy Dioklecjana, to po sąsiedzku. Zostaje jeszcze lotnisko, wybór mały, ale jak wam kilka groszy zostanie, zawsze coś można znaleźć. Ceny sklepowe, w przeciwieństwie do lotniska warszawskiego, gdzie np. półlitrowa butelka cytrynówki lubelskiej kosztuje prawie 40 zł (nie żebym to pijał, ale wydaje mi się, że to jedna z tańszych wódek na rynku).
PS. Będą wpisy, najbliższy pokutny, zresztą sami zobaczycie (i - mam nadzieję - przeczytacie).

niedziela, 9 sierpnia 2015

Co na prezent?

Często dostaje w prezencie alkohol kupiony za granicą, zdarza się więc, że chce się zrewanżować i sprezentować coś co jest polskie, oryginalne i smaczne. Oto kilka propozycji.
Piwo – nowofalowa rewolucja przynosi ze sobą setki butelek, ale to przecież powtórzenia stylów nam geograficznie obcych, nie wspominając o tym, że zdarzyć się może „polskie” piwo kontraktowe, w którym polska będzie tylko etykieta, bo nawet nie woda, skoro zostało wyprodukowane w Belgii, Łotwie czy Czechach. Tak wiec pozostaje nam albo piwo grodziskie (znowu produkowane w Grodzisku pod nazwą „Piwo z Grodziska”, dostępne np. w sieci Żabka), albo porter bałtycki. Kiedyś królował Porter Żywiecki, ale teraz ma sporą konkurencję, na przykład nagradzany Komes z Browaru Fortuna z Miłosławia albo wędzony porter z browaru Gościszewo – tan zdecydowanie w prezentowym wydaniu.
Wina – tu znowuż trudno o coś wyraźnie polskiego, nie mamy szczepów endemicznych, w zasadzie można by polecić wina owocowe, niestety to produkt nadal kierowany do odbiorcy niewybrednego, odradzam.
Nalewki – duży wybór, ciągle nowi producenci, ładne opakowania, warto poszukać produktów od właściciela gorzelni, wtedy w cenie nie ma podwójnej akcyzy – na przykład Miody Mazurskie, seria nalewek Piasecki, to nalewki na mieszance miodu i owoców, moc 40%, to je wyróżnia, bo zazwyczaj są słabsze.
Likiery – po śmierci poznańskiego Goldwassera (te, które są na rynku, pochodzą z Niemiec), zdecydowanie wygrywa Rosolis z Łańcuta. Trzy smaki, różany, ziołowy i kawowy, moc 40%, polecam kawowy, bezbarwny, słodki, ale mocny, świetny do... kawy.
Miody pitne – teoretycznie pochodzą ze Skandynawii, ale taki wybór chyba jest tylko w Polsce. Polecam Mazurskie, Nidzicę, Jarosa i APIS Lublin.
Wódki – w większości krajów europejskich i Rosji robi się wódkę ze zbóż, chyba głównie pszeniczną, więc nie jesteśmy tu zbyt oryginalni. Paradoksalnie uważana u nas za gorszą wódka z ziemniaków robi większe wrażenie na przykładowo Rosjanach. Można podarować wódkę Baczewski – wywodzącą się z Lwowa, ale produkowaną obecnie w Austrii, więc niespecjalnie polską, ale zawsze mamy naszą Luksusową (i kilka innych, na przykład Strykover). Ale można też zaproponować Okowitę miodową – unikalny destylat z miodów, leżakowany, niestety bardzo trudno dostępny, robią go Miody Mazurskie. Mamy tez trochę destylatów owocowych, całą serię udanych robi Maurer.
Tym razem kupiłem dziwoląga – wódkę Krova. Destylat ziemniaczany, żytni i pszeniczny, robiona na zamówienie Hiszpanów, ale produkt polski, z Leszna. Na etykiecie Kazimierz Wielki, oprócz tego naklejona reprodukcja polskiego znaczka pocztowego, tylko ta nazwa trochę dziwaczna.
A wy coś polecacie? Moja lista jest uboga, pewnie można ją sporo rozszerzyć.
PS. Kupując Krovę kupiłem też wspominany przy okazji mocnych alkoholi Gin Finsbury 60%. To typowy gin londyński, ma jeden intensywny smak – jałowiec. Większa moc tylko go wzmacnia, poza tym 60% wystarcza już by poczuć pieczenie w gardle, całość wydaje mi się za mocna, trudna w konsumpcji, musiałem po pewnym czasie posiłkować się tonikiem. No i butelka była litrowa, nie przeczę, że głowa następnego dnia trochę bolała.

sobota, 11 lipca 2015

Co piją w depresji

W ostatnim wpisie wchodziłem na wyżyny mocy, no to teraz pora obniżyć loty (także geograficznie). Miałem okazję wypić dwa trunki z Holandii, jeden mainstreamowy, drugi lokalny – ale oba o mocy poniżej 40%. Na lotnisku można kupić Bokma Oude Friesche Genever (38%) – Bokma to nazwisko założyciela, „bok” to kozioł (tak jak styl niemieckiego piwa bock = koźlak), stąd na etykiecie wizerunek kozła. Firma działa od 1826 roku, od 1890 używa kwadratowej butelki, jest to więc podobno pierwsza markowa kwadratowa butelka na świecie – starsza niż znana wszystkim Cointreau. Holendrzy mają zresztą inny udział w historii kwadratowych butelek, w 1963 roku produkowali piwo Heineken w takich, a nawet zbudowano z nich dom – bo pomysł polegał na tym, że miały po użyciu służyć jako zastępnik cegieł. Genever jest oude, czyli stary, ale to nie dotyczy starzenia (moja butelka jest niestarzona, choć jest też wersja 5-letnia), ale stylu. Styl stary to podobno styl z wieloma dodatkami, tak wiec aromat jałowca pojawia się dopiero po pewnym czasie, wpierw czuć inne zioła. Specjalnością starego stylu jest udział destylatu z tzw. wina słodowego, czyli przefermentowanych odpadów z produkcji piwa. Nowy styl to giny w podobie londyńskiego, gdzie głównym (jedynym?) aromatem jest jałowiec. tak więc oude jest bardziej skomplikowany, a przez to lepiej pijalny, choć pewnie wersje starzone są jeszcze lepsze.
Ale to wszystko nie jest takie  pewne, bo teraz napiszę o firmie Wynand Fockink, która produkuje genevery w stylu oude i jonge, ale na odwrót – oude tylko z jałowcem, a jonge z innymi przyprawami. Żeby było zabawniej historycy alkoholu przypisują te nazwy destylatom, a nie dodatkom – oude ma więcej destylatu z wina słodowego, a jonge więcej z żytniego, a nawet z cukrowego. Wszystko się pomieszało w tej krainie wiatraków. Firma Wynand Fockink – przeszło 300 lat tradycji – oprócz geneverów specjalizuje się w nalewkach – ziołowych i owocowych. Mimo, że po wzlotach i upadkach firmy jest to obecnie własność Bolsa, receptury zostały stare i to się czuje – aromaty są w 100% naturalne. Niestety pomysł nalewek polega na ich małej mocy (20%), więc smak alkoholu jest tak zdominowany przez owoce, że go w ogóle nie czuć – całość smakuje jak dobry syrop, niespecjalnie przesłodzony. Dzięki nowemu właścicielowi i jego dystrybucji nalewki można kupić w wielu miejscach, ale warto w Amsterdamie odwiedzić historyczny sklep/bar i tam spróbować czegoś na miejscu – można zapisać się na degustację albo zwiedzić destylarnię (Pijlsteeg 31).
Skoro zmniejszamy kaliber, chciałem napisać o nowości na naszym rynku – wódce na kieliszki. Ale że miedzy pomysłem a wykonaniem mijają u mnie tygodnie, nowość stała się starością, bo napisały już o niej inne media. Ja trafiłem na kieliszek wyprodukowany i importowany z Czech (ale etykieta jest po polsku) – bo i tam po raz pierwszy zobaczyłem ten wynalazek. Kiedy świat ekscytował się angielskim pomysłem na wino w plastikowym kieliszku (teraz też już co najmniej w Hiszpanii), Czesi od dawna sprzedawali wódkę na kieliszki – nawet w czymś na kształt ich kiosków Ruchu. Wspominałem już, że są oni najbardziej rozpitym narodem na świecie, za tym idą różne pomysły logistyczne, na przykład wódka w 5-litrowych plastikowych baniakach – takich w jakich u nas sprzedaje się wodę. Firma Gurlex specjalizuje się w imporcie czeskich produktów alkoholowych (a jakże, są i giny, i brandy, i tequile, wszystkie czeskie narodowe trunki), teraz importuje 40% wódkę w kieliszkach 40 ml, kupiłem za 2 zł – to daje bardzo rozsądną cenę w przeliczeniu na pół litra. Natomiast polski wynalazek – lubelskie wódki smakowe – mają 30% i cenę 2,5 zł, i to już nie jest dobry wynik. No i zawartość też chyba nie jest konkurencyjna – choć przyznam się, że swojego czeskiego zakupu nie wypiłem, wołałem nie ryzykować zawodu moich czytelników, którzy by już nic ode mnie nie przeczytali.
PS. Uporządkowałem nieliczne linki na moim blogu, bo okazało się, że pomysł pana Łukasz Gołębiewskiego nie tylko żyje, ale żyje intensywnie. Otóż pan Gołębiewski to człowiek orkiestra, zawodowo zajmuje się rynkiem książki, współtworzy specjalistyczną stronę jemu poświęconą, ale jest też weteranem ruchu punk i autorem powieści o tematyce punkowskiej. Nie wiem co prawda co to jest powieść punkowska, ale w ogóle nie chcę aż tyle wiedzieć o nowych nurtach w literaturze współczesnej. Ale jest też rzeczony pan specjalistą od mocnych trunków, obecnie autorem co najmniej dwóch książek  o tej tematyce – nawiasem mówiąc właśnie dziś kupiłem jego książkę pod tytułem „Wódka”. Otóż prowadził on bloga na temat mocnych alkoholi, ale od jakiegoś czasu przeprowadził go na poważnie nazwaną stronę spirits.com.pl i tam CODZIENNIE opisuje jakiś trunek. To znaczy prawie tak często jak ja jakiś spożywam! Teksty są niezłe, strona ma co prawda fatalną szatę graficzną (nawet nie punkową) i brak dobrego indeksu (chyba żadnego nie ma), więc trudno tam coś odszukać, ale polecam obiema rękami (z kieliszkiem w każdej). Ze stron piwnych nadal polecam blog Amatora Piwa, ale ciągle powstaje ich sporo, są też takie z codziennymi recenzjami, na przykład ten.
Mam za sobą sporo nowych wypitych trunków, mam przed sobą nowe wyprawy, wkrótce nowe wpisy, ich brak nie będzie oznaczał mojej śmierci, tylko tradycyjne rozleniwienie, kiedy umrę od razu was o tym powiadomię.

środa, 13 maja 2015

Niech moc będzie z wami

Wywołało mnie do tablicy wspomnienie o rumie Stroh – to austriacki rum syntetyczny, producent nie ma prawa używać nazwy "rum" na etykiecie (jedynie pewne gatunki niemieckiego rumu syntetycznego mają takie przywileje), ale o dziwo takie są też do kupienia (są dwie wersje etykiet). Produkowany jest w wersji 40, 60 i 80%, tych lżejszych nie znam, na najcięższej widnieje nota, że jest to trunek zadedykowany ciastom i tortom, a nie pijakom, ale powiedzcie to Czechom. Właśnie tam po raz pierwszy spróbowałem tego napitku, bo tam w kartach alkoholi występuje on w dziale "likiery". Koniecznie spróbujcie z piwem. Potem kupiłem w tamtejszym sklepie cała butelkę, i z pewnym znanym artystą krytycznym wypiliśmy ją rano na kaca – o dziwo zadziałało. Jak widzicie okoliczności przyrody były dość specyficzne, mi smakowało, ale to dość specyficzny trunek. Taka zawartość alkoholu balansuje się ze wszystkim, a wiec na pewno też z tym chemicznym dodatkiem, który smakuje jak skondensowany czeski tuzemak. Stroha można już kupić w Polsce, jest w sieci Makro. Ale przy okazji tego wspomnienia przypominałem sobie co mocnego w życiu piłem. Na pierwszym miejscu jest oczywiście spirytus, kiedy w Polsce zaczynał się kapitalizm, łatwiej było w sklepie o niego niż o zwykła wódkę, wtedy wypiłem dużo spirytusu Royal, przetestowałem na sobie skutki uboczne takiego spożycia, spirytus wypłukał mi śluzówkę w gardle i straciłem głos na kilka dni. Od tego czasu poprzestaje na kieliszku – to dobry aperitiv – oczywiście przed kolejnymi, słabszymi już napojami. Kiedyś nawet znalazłem go w karcie pewnej krakowskiej restauracji (wiem, przynudzam z tym Krakowem, ale pokażcie mi gdzie indziej knajpę, w której podają spirytus) – spore zdziwienie załogi wywołało moje zamówienie.
Potem jest 80% Stroh, a potem całą seria podrobionych i niepodrobionych absyntów. Chętnych znowu odsyłam do Czech, kupcie sobie coś w fosforyzującym kolorze, to na pewno nie stało koło absyntu, ale swoją moc ma. Zawartość zdziwi zapewne pijących prawdziwy absynt, taki jak ten na zdjęciu – buteleczka (100 ml) francuskiego absyntu o mocy 70%, na którym jest ostrzeżenie, żeby tego nie pić bezpośrednio, tylko do czegoś dolewać. Powinni jeszcze takie napisy umieszczać na winie. Natomiast ciekawa jest informacja o zawartości 35 mg tujonu na litr, to maksymalna dawka dopuszczalna w UE. Tujon to zielsko podobno odpowiedzialne za schizy, jakich dostawali kiedyś nałogowi spożywacze absyntu, sądzę, że to bajka, jak ktoś spożywa 70% trunek w nadmiarze to nie potrzebuje żadnego tujonu, żeby zwariować. Współczesne badania starych absyntów potwierdziły, ze jego średnia zawartość wynosiła 25 mg na litr.
Między 70% a 50% mam czarną dziurę, nie przychodzi mi do głowy nic o tej mocy, co piłem, między 40 a 50% są liczne trunki szlachetne, whisky, burbony, rumy, ale takie z wyższej półki. Mocny alkohol o mocy poniżej 40% nie istnieje, bo z definicji przestaje być mocny. Przychodzi wam coś do głowy?

piątek, 17 kwietnia 2015

Co piją faceci z zaczeską

Nuda. Jak w polskim filmie. Naprawdę bardzo bym chciał napisać wam o czymś ciekawym, ale... w ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje. Liczyłem na wyjazd do Moskwy, ale moi gospodarze (a jakże, inteligenci, rosyjska elita) odlecieli w kierunku putinomanii, musiałem dać im się uspokoić, zajrzę do nich za jakieś dwa miesiące (akurat nie miałem ochoty wysłuchiwać o tym, jak o mały włos dosięgła by mnie rzeź wołyńska). Z letargu wyrywają mnie komentarze na blogu, ale pojawiają się z częstotliwością raz na kwartał, to demobilizujące (choć jeden z nich przypomniał mi o zaplanowanym temacie, napisze wam wkrótce o rumie „Stroh”). Żeby się rozerwać pojechałem do Krakowa na targi Wino Expo, ale okazały się tak małe, że zwiedzenie ich zabrało mi mniej czasu niż dojazd (bo one są gdzieś w Nowej Hucie). Knajpy w Krakowie są albo drogie, albo tanie i nieludzko zatłoczone. W Zwisie dwie wódki (40 ml) i buteleczka wody kosztują 25 złych, musiałbym zostać doktorem Kulczykiem, żeby tam się upijać. Żeby zaoszczędzić poszedłem do restauracji Cechowej, ciekawe miejsce, czas się tam zatrzymał, toalety nie sprzątano od czasów późnego Gierka. Przy stoliku obok siedział redaktor Gadowski, okazało się, że Cechowa jest jaczejką krakowskich klubów Gazety Polskiej. Każda próba wieczornego wejścia do barów z tanią wódką kończyła odbiciem się od muru osób ćmiących na zewnątrz fajki. Podejrzewam, że do Republiki Śledzia nigdy nie wejdę, chyba, ze sobie zarezerwuje miejscówkę na 2017 rok. Wróciłem do stolicy, poszedłem do baru Fregata, a tu wódka po 5 zł za 50 ml, świetne zakąski w przystępnych cenach, po prostu nie przenoście nam Krakowa do Warszawy.
Zaangażowałem się w pomoc pewnej alkoholowej inicjatywie, więc przez ostatnie miesiące degustowałem dziesiątki (no dobra, setki) butelek win, nuda. Dobrze że jest piwna rewolucja, w 2014 roku tzw. browary kraftowe (po polsku rzemieślnicze) wydały z siebie 500 (pięćset) nowych etykiet, to jest pole do popisu dla nadużywających – wiec nadużywam, ale po co mam o tym pisać, w sieci jak grzyby po deszczu pojawiają się blogi piwne, ja jestem aktualnie fanem tego.
Dość marudzenia, napisze wam o trunkach białoruskich. „Bulbasz. Nastojka miedowa z piercem” – popularne na wschodzie zestawienie smaków, ja go nie lubię, w ogóle nie widzę połączenia miodu z alkoholem poza miodem pitnym, uważam że sama „piercowka”, czyli „pieprzówka” (ale nie chodzi o pieprz tylko ostre papryczki) jest wystarczająco dobrym wynalazkiem. Ale ta akurat okazała się mało słodka, miód nie zdominował smaku, podniesiony kciuk pana na etykiecie ma sens. „Balsam czarodiej” – po tym obiecywałem sobie dużo, lubię balsamy, a najbardziej te, które są mocne i mają dobrze dobrane zioła – przedawkowanie daje oniryczne odloty. Na etykiecie Czarodzieja jest taka lista ziół, że znałem z nich może ze dwa, zapowiadało się świetnie. Zawartość niestety zdumiewa – bardzo słodki napój o wyraźnym smaku kawowym. Nie do picia w dużej ilości, a ja wypiłem dużo. No ale zapijałem piercowką, więc jakoś to przeżyłem.. „Nastojka biełowieżskaja” – bitter o mocy 43%, trochę słodyczy, dość dziwny zestaw ziół, mimo obecności żubrów na etykiecie nie wyczułem kumaryny. Ujdzie, choć cena lotniskowa 7 EUR – stanowczo przesadzona. Wszystko to przekombinowane, masowe podróbki niezłych rzemieślniczych pomysłów, sądziłem, że produkty białoruskie będą jednak bardziej „root”. takie są niestety skutki kupowania alkoholu na lotnisku.