poniedziałek, 30 grudnia 2013

Co piła Cesaria Evora?

Święta, święta i po świętach, a wy co piliście w ich trakcie? Ja postanowiłem poprzestać na trunkach biblijnych, ale życie lubi płatać figle, bo dostałem w prezencie butelkę Dark Whisky. W zamierzchłych czasach Dark Whisky z Zielonej Góry była jedyną whisky produkowaną w Polsce, pamiętam ją jako trunek ohydny, będący fatalną podróbką brytyjskiego pierwowzoru. Niesprawiedliwie zapewne sądziłem, że robi się ją dolewając syntetyczny aromat do alkoholu. Nie wiedziałem, że wytwórca zaprzestał produkcji – czy to ze względów formalnych czy finansowych – i teraz pod tą nazwą sprzedawana jest blended scotch whisky. Wystarczyło powąchać, żeby stwierdzić, że tak źle jak kiedyś było to już nie będzie. A po spróbowaniu... Gdyby to była degustacja w ciemno to bym obstawiał  czerwonego Wędrowniczka. A że nie była w ciemno to po chwili wahania dałem przewagę Dark Whisky. Cenowo też jest niewielkie zwycięstwo, WD w sieci sprzedawane jest po 40 zł za 0,7 l (czyli w marketach może być tańsza), JW był w promocjach przedświątecznych sprzedawany w Almie po 60 zł za 1 l. 
Wpis o Wyspach Zielonego Przylądka szykowany był od pewnego czasu, sądziłem, że ten temat przedstawiony w mroźny grudniowy czas rozgrzeje czytelników, a tu niespodzianka – nie ma zimy. Ale zapowiadałem już końcówkę wątku rumowego, więc piszę. Otóż na tych wyspach lokalnym napojem jest właśnie rum, ale funkcjonujący tam pod nazwą „grog” czy raczej „grogu” (pisane „grogue”). To zwykły rum wytwarzany z soku z trzciny cukrowej. Jak się domyślacie nie byłem w tym roku na Cabo Verde, ale w dużej części miejsc, z których trunki próbuję przecież nie byłem, tylko prosiłem znajomych o ich przywiezienie. To nie jest takie proste, bo po pierwsze muszę dość dokładnie opisać co, za ile i gdzie można kupić – a i tak to jest rosyjska ruletka. Pomijam sytuacje bez wyjścia, jak na przykład wskazanie alkoholu do przywiezienia z Bangladeszu, ale generalnie znajomi nie są tak zafiksowani na alkoholu jak ja, więc mimo wskazówek często się mylą. Rekordzista poproszony o przywiezienie z Izraela likieru Sabra (dostępnego tam wszędzie) nabył na lotnisku w Tel-Awiwie butelkę śliwowicy ze Strykowa. Tym razem było dość łatwo, organizator wycieczki, duże biuro podróży Itaka, zorganizował też wizytę u producenta grogu. Producent oczywiście sprzedawał swoje produkty, więc zadanie zostało wykonane. Problem w tym, że najczęściej w miejscach, do których sprowadza się turystów towar jest średniej lub złej jakości, nie sprzedaje się go po to, by zachęcić klienta do powrotu, ale po to by się go (towaru, ale i klienta) pozbyć, wypychając sobie przy tym kieszenie utargiem. Alkohol należy kupować tam, gdzie go kupują tubylcy – w przypadku Zielonego Przylądka po prostu w sklepie (ale ta zasada też może nie zadziałać, o tym za kilka dni). No wiec kupiony grogu ma nalepkę z nazwiskiem producenta, dwoma numerami telefonicznymi i dumnym napisem Grogue Velha – czyli grogu starzony. Po prostu tubylec wydestylował sok z trzciny, zapakował go na kilka lat do beczki, a teraz go sprzedaje w butelkach. Brzmi cudnie, ale jedyne beczki jakie widział tubylec są plastikowe, a kolor brązowy to oczywiście wspomnienie po karmelu. Efekt – dość słaby rum przesłodzony karmelem. Oryginalny grogu jest mocny, a nawet bardzo mocny, można kupić 80%. Ten był pijalny, ale to nie to z czego mogłaby być dumna Cesaria Evora. Lokalną specjalnością jest caipirinha – taka sama nazwa jak brazylijskiego koktajlu – ale składniki są inne, to po prostu grogu z czymkolwiek. Na zdjęciu widzicie butelkę po coca-coli (przynajmniej wykazują ekologiczne podejście do jednorazowych opakowań), z nalepką z nazwiskiem producenta, dwoma numerami telefonicznymi i dumnym napisem „Caipirinha Maracuja”. Środek zawierał grogu (oby) wymieszane z jakimś marketowym napojem o nieznanym mi smaku. To było jeszcze zabawniejsze niż sam grogu.
Jedyna rzeczą autentyczną (mam nadzieję) jaką mogę zaprezentować jest scena z miejsca produkcji grogu – na oczach turystów tubylcy w archaicznym urządzeniu wyciskają sok z trzciny cukrowej. Nie mają wytatuowanego nazwiska producenta i dwóch numerów telefonicznych, więc jest szansa, że to nie turystyczna atrapa.
Zbliża się koniec roku, na balkonie chłodzą się wina musujące, składam wam życzenia wszystkiego najlepszego w 2014, a sobie życzę wielu wpisów, bo to oznaczać będzie w miarę zasobny portfel, trochę wolnego czasu, zdrowie w normie i dobry humor.

wtorek, 17 grudnia 2013

Yo ho, yo ho, trzy butelki rumu, a zwycięzcą jest...

Poszedłem do tego Lidla, zdobyłem sześć nalepek i informację, że książki kucharskiej już nie ma. To nawet dobrze, bo była mi zupełnie zbędna. Kupiłem za to rum Liberté – w niezłej cenie poniżej 30 zł. Z trójki wypitych ten jest biały, to zaleta, bo dodatki w pozostałych dwóch nic w nich nie poprawiły, wręcz przeciwnie. Niemiecki producent (100-letnia rodzinna firma), ale wyraźnie wskazane miejsce pochodzenia – francuski Reunion. Nie ma medali, są propozycje podania i wskazówka, że jest idealny do long drinków i koktajli. To akurat jest prawda, nie da się tego zbyt dużo wypić saute, ale trzeba mu oddać jedno – to jest rum. Dodałem pepsi-coli w proporcji 1/1, bez lodu, ale z plasterkiem cytryny i dało się to bez bólu wypić. Obok na półkach kusił biały Bacardi za 50 zł, ale chyba wolę pooszczędzać i kupić starzony (jak wszystkie stamtąd) rum z Martyniki, np. Rum Clement można u nas kupić za jedyne 100 zł, czyli za odpowiednik czterech Liberté. Wracając do zwycięzcy – paradoksalnie wygrał trunek najtańszy, ale z drugiej strony najmniej oszukany dodatkami i opisami. O rumie może jeszcze w tym  roku postaram się napisać.

PS. Żeby już zakończyć ten przegląd "sieciowych" rumów kupiłem sobie 0,5 l białego Bacardi za 40 zł i mając w pamięci Liberte wypiłem. No cóż Bacardi jest lepsze, ale niewiele. Jeśli ktoś kupuje rum do drinków - a niestarzony chyba nie nadaje się do czegoś innego - warto za pół ceny kupić ten lidlowski. Co mnie po doświadczeniach z bourbonem (i Majestatem, najgorszą brandy na świecie) zdziwiło.

czwartek, 12 grudnia 2013

Drogo nad rzeką Moskwą (cz. 2)

Putin zadekretował ograniczenia w sprzedaży alkoholu, o minimalnej cenie wódki pisałem, ale poza tym jest to: brak reklam w telewizji (to akurat dobry pomysł, dekadę temu reklamy piwa sąsiadowały z porannymi kreskówkami dla dzieci), zakaz sprzedaży w okolicy pewnych instytucji, w efekcie zniknęły kioski z alkoholem, widziałem takie tylko poza Moskwą w drodze na lotnisko, no i zakaz sprzedaży alkoholu w sklepach w nocy. Efekt – nie ma sklepów nocnych, za to pojawiło się sporo lokali całodobowych, podejrzewam, że duża część z nich w nocy funkcjonuje dzięki spragnionym klientom.
Nie miałem zbyt dużego wpływu na dobór wypijanych trunków, bo jako gość byłem ciągle czymś częstowany, wiec opiszę raczej średnie gusta moskwiczan, niż to co sam bym polecał. Zacznijmy od piwa. W sklepach są głównie piwa z browarów moskiewskich, leningradzkie Bałtiki to najgorszy sort, eksponowane nie na półkach, ale w skrzynkach pod półkami. Piwa są w smaku przeciętne (choć ta przeciętność to kilka półek wyżej nad polskimi piwami, ale o to nietrudno), dominują pilsy i pszeniczne. Piwo Chamowniki ma fajną butelkę i kapsel z zawleczką, ale już zawartość jest taka sobie – wspominam o nim, bo ma już dystrybutora w Polsce, więc sami możecie spróbować – ale u nas kosztuje aż 7,60 zł. Najlepsze od tego producenta jest Mospiwo – choć to zwykły pils. Czy coś mogę specjalnie polecić? Odkryłem armeńskie piwo Gyumri, producent nic o tym nie wspomina, ale ma lekko cytrusowy posmak, bardzo odświeżające, a jednocześnie nadal chmielowe. Do nabycia na WDNCh (o tym za chwilę). Znalazłem też piwo Столичное Двойное Золотое – to próba odtworzenia historycznej receptury z lat 30-tych. W składzie oprócz słodu jest mąka ryżowa, ale tylko 5% – jest dobre do czebureków, polecam (cena ok. 4,50 zł). Wina nie cieszą się specjalną popularnością, moskwiczanie kupują je we francuskich sieciowych marketach, tak wiec piją to co i my. Na szczęście powrót na rynek rosyjski win gruzińskich jest już zauważalny, wiec można kupić saperawi za jakieś 20 zł i to zapewne okaże się dobry wybór. Wina musujące – ja chciałem pić te moskiewskie, ale gospodarze twierdzili, że lepsze są krymskie – no cóż, nie były złe, nawet półsłodkie okazywały się rozsądnie zbalansowane i prawie nie wyczuwałem w nich cukru. Legendarne wino musujące Kornet nie jest już produkowane, szkoda.
Mocne alkohole to oczywiście wódka i koniaki. Wódka jest zbożowa, z wyraźnym smakiem, wódki wielokrotnie (lub ciągle) destylowane są na rynku, ale nie są mile widziane (zresztą mają niebotyczne ceny i dziwaczne butelki, np. w kształcie kła mamuta). Z produkcji ludowej piłem bimber z pokrzyw, bardzo ciekawy smak. Obok wódki króluje brandy, a tu niewątpliwym liderem jest armeński Ararat. Zajął miejsce koniaków gruzińskich i niełatwo będzie mu je odebrać. Żeby go popróbować należy udać się na teren WDNCh – to stara nazwa, oznacza Wystawę Osiągnięć Gospodarki Narodowej ZSRR, teraz to jest Ogólnorosyjskie Centrum Wystawowe. Ostał się tam pawilon armeński, a w nim można wszystkich trunków armeńskich spróbować na kieliszki (a także kupić w butelkach). Tak więc są Araraty od 13 do 55 zł za pięćdziesiątkę – ten najdroższy to 20-latek. Są też produkty wytwórni Artsakh (Арцах) – producenta koniaków i destylatów owocowych. Odkryciem jest tutowka czyli destylat z morwy. Kieliszek za 13 lub 15 zł – zdecydowanie lepsza jest ta druga wersja, złota, trzy lata w beczce, 57% mocy. W Aromatnym Mirze butelka kosztuje 155 zł, ale w dobrych sklepach już o 50 zł mniej. Dobre koniaki kosztują w okolicach 70 zł, tym razem piłem głównie te spoza Moskwy, są bardziej мягкие czyli łagodne, a ja właśnie lubię tę toporność i wytrawność moskiewskich. Czym popijać? Zdecydowanie tarchunem. Tarchun to tradycyjny gruziński napój z estragonu. Świeży estragon jest zresztą łatwo dostępny na gruzińskich bazarach, w Polsce go w tej postaci nie widziałem. Tarchun ma zielony odblaskowy kolor i czuć w nim wyraźną nutę anyżkowa – jest za to odpowiedzialny zawarty w nim estragol, kuzyn anetolu. Podany na zimno napój ten jest bardzo odświeżający, coś jak drink ze świeżą miętą. Dziwny odblaskowy kolor jest jak najbardziej naturalny – przygotowałem mięso z gałązkami estragonu i pod wpływem temperatury wyciekł z niego taki właśnie sok. A co na rano? Zdecydowanie woda mineralna Jessientuki 17. W smaku przypomina Borjomi, ale jest jeszcze bardziej zmineralizowana – ogólna mineralizacja nawet 14 g/l! To jest mój rekord w dziedzinie wód mineralnych nieleczniczych. Leczyć się zresztą nie musiałem, bo nie przypominam sobie, żebym w czasie tej wizyty był trzeźwy, czego i wam życzę.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Biedronka w wersji Makro

Pozwalam sobie jednak na osobny wpis na temat rumu ze sklepów sieciowych, ostrzeżeń nigdy dość. Kiedy uznałem że rum z Makro Cash & Carry jest pijalny, musiałem być chyba bardzo wstawiony. Nie mówiąc już o tym, że skoro ciągle piszę, ze za 35 zł nie można kupić dobrej podróbki klasycznego leżakowanego trunku (lub choćby takiego, którego produkcja wykracza poza prosty sposób destylacji czegoś taniego), to dlaczego tym razem miałoby być inaczej? Rum „White Diamonds Black” to ta sama ścierka której użyto w produkcji rumu z Biedronki, no może wyżymano ją kilka chwil krócej. Nie ma takiej możliwości, żeby to wypić bez dodatków. Pora na lekturę etykiet. Jako wytwórcę podano "Liqueur & wine trade GmbH", wiec łatwo sprawdzić, że firma należy do grupy Metro – a więc nie ma wątpliwości, że to typowy produkt sieciowy. Słowo „black” pojawia się cztery razy, na szczęście jest też informacja, że kolor pochodzi od 150a (produkty niemieckie muszą mieć informację o dodaniu karmelu). „Ideal as a mixer or for cocktails” – mój słownik podpowiada mi, ze „mixer” to bezalkoholowy dodatek do drinków, ale mniejsza o to – jest wyraźna sugestia, żeby nie pić saute (podkreślona na polskiej kontretykiecie: „doskonały dodatek do gorącej herbaty”). Wyprodukowano z „finest sugar cane” – no cóż, uwierzmy im na słowo (i na europejskie przepisy), gdzieś w dalekim tle ćmi smak prawdziwego rumu. Na etykiecie jest jeszcze logo „Cotisation Securite Sociale” – wymiękłem, nie mogę tego rozgryźć, i na osłodę coś na kształt medalu z pięcioma gwiazdkami i napisem „white rum”. Na złodzieju czapka gore, im gorszy trunek tym więcej chaosu, mylących informacji i złotych medali. Inne rumu na półkach Makro to Bacardi, Havana Club i Captain Morgan – ale ceny zaczynają się od 70 zł. Z podróbek polskie Golden Rum i Rum Seniorita oraz austriacki Stroh – polecam w wersji 80-gradusowej.

PS. Tutaj są przepisy europejskie, o których pisałem. Wynika z nich, że rum musi być w 100% zrobiony z melasy lub soku z trzciny cukrowej, nie może być wymieszany z innym alkoholem, nie może być aromatyzowany, jedynym dodatkiem może być karmel. O szmatach nic nie piszą. Z tego przepisu wzięły się problemy z czeskim rumem, który nazywał się tuzemský (miejscowy). Z nazwy wycięto słowo "rum", pojawiły się inne, w tym zabawny "tuzemský um". Stanęło w końcu na "tuzemáku". Niewiem, który tuzemak jest najlepszy, nie wydaje mi się, zeby się specjalnie od siebie różniły. Jeden co prawda się wyróżnił, to ten ostatnio fałszowany poprzez dodanie czegoś mocniejszego niż etanol. W Polsce centralnej tuzemák można kupić w Kauflandzie. Skoro polskie rumy używają tej właśnie nazwy, to czy są podróbkami? Nie, nie mogą i według producentów nie są. Mam nadzieję, ze to oświadczenie mnie procesowo zabezpiecza. A co ze Strohem? Stroh to tak zwany Inländer-Rum (czyli właśnie tuzemak), ale ponieważ nie uwzględniono go w spisie alkoholi w przytoczonym dokumencie, używać nazwy rum nie może. A więc raz nie używa, raz używa, w obiegu są różne etykiety, na ich stronie www używają, a na stronie polskiego dystrybutora nie. Udało się za to Niemcom, dokument uwzględnia ich Rum-Verschnitt (min. 5% rumu).

czwartek, 14 listopada 2013

Ugryzła mnie Biedronka

Podobno w tym roku pojawiła się jakaś drapieżna odmiana biedronek – zjada swoich polskich rodaków, a ludzi gryzie. No i stało się. Udałem się do Biedronki po wino. W tej sieci od czasu do czasu organizuje się tematyczny wysyp wina – zazwyczaj tematem jest kraj pochodzenia. Wysyp nie jest uzupełniany, więc z zakupem trzeba się spieszyć, po jakimś czasie na półkach zostaje to, czego już się nie da wypić. Najlepiej posłużyć się ściągawkami przygotowanymi przez Winicjatywę – i tak np. dziś ukazała się ściągawka dotycząca aktualnej kolekcji. Przy okazji takich zakupów zobaczyłem siedmioletni rum za jakieś 35 zł i zaryzykowałem. Opłaciło się – moja teoria, że dyskonty łżą jak bure suki potwierdziła się. Ciekawsze od smaku są historie wypisane na etykiecie. Otóż rum Gran Imperio jest „original imported”. Z kontretykiety wynika, że został wyprodukowany we Włoszech „na bazie tradycyjnych karaibskich technik produkcji”. Producent wie, że my wiemy, że w UE rum musi być wyprodukowany z trzciny cukrowej, więc już o tym nie wspomina. Zresztą to nie jest rum, to jest „rhum” (francuski) „superior” (angielski). Ale jest starzony („añejo” – hiszpański) przez 7 lat („años”). Z tym że przy tym dumnym napisie tkwi angielskie „type”. Podsumujmy: włoski „rhum” w typie starzonego przez siedem lat i wyprodukowany po karaibsku. Skomplikowane? Na kontretykiecie co prawda piszą, że rum jest siedmioletni, ale nie ma mowy o metodzie starzenia. Ja bym jednak stawiał na zwykła pomyłkę – w tym „rumie” przez siedem dni moczono zużytą szmatę do mycia podłóg – to już moje odczucia smakowe. Żeby być zupełnie szczerym czuć gdzieś bardzo daleko aromat rumu, i to raczej z trzciny niż syntetycznego, ale to jest bardzo daleko. Natomiast beczka jest gdzieś w innej galaktyce, moje nozdrza tam nie docierają. Generalnie – koszmar. Tego się nie da opisać – chyba tylko tak, ze to jest w swojej klasie jeszcze gorsze niż bourbon z Lidla. Zaatakowałem to coca-colą, ale za nią nie przepadam, a musiałem rozcieńczać 1 (rhumu) do 2 (c-c).
Skąd się ten zajzajer wziął? Rozwiązanie jest na wyciągnięcie myszy. Włoski producent wyprodukuje wam wszystko i podejrzewam, że jego podejście do unijnych przepisów nie jest rygorystyczne. Możecie kupić od niego nie tylko rumy, ale też m.in. gin, tequillę, szkocką whisky, armagnac (!) a nawet szampana (!!!). A to wszystko podparte własnoręcznie wyprodukowanymi certyfikatami – polecam trzeci z lewej, w angielskim tekście pojawia się nieznany w nim wyraz „bettler”, to po niemiecku znaczy „dziadostwo”. Cbdo.
PS. Znowu wyjdę na dziwaka, szukałem w sieci ocen, a te nieliczne, które znalazłem chwalą to coś. Przypomina mi to krótki film Godarda, bohater wychodzi na ulicę i widzi, że wszyscy zachowują się inaczej niż wczoraj i połykają jakieś pigułki. Po jakimś czasie odkrywa, ze Ziemię zaatakowali kosmici, tylko on tego nie zauważył. Coś przespałem?

PS z 19.11.2013. Okazuje się, że nazwa Gran Imperio też jest skradziona. To nazwa meksykańskiej tequili firmy Herradura.
PS2. Nie zrażaj się czytelniku, przeczytaj moje nowsze wpisy o rumach z Makro i Lidla.

środa, 30 października 2013

Wódka, która leczy

Dalszy ciąg relacji z Moskwy niedługo, teraz coś dla zdrowia. Czy alkohol można reklamować, wskazując na jego lecznicze wartości? Bittery i balsamy mogą być polecane na dolegliwości żołądkowe, miody, wódki, a nawet spirytus na przeziębienie (choć tu zapewne chodzi tylko o ich krótkotrwałe działanie rozgrzewające, więc raczej skuteczne nie są). Ale czy można napisać, ze wódka leczy? Otóż tak, udało się to braciom Czechom. Wódka nazywa się Czarne złoto i jest podpisana przez Uzdrowiska Trzebońskie. Trzeboń to uzdrowiskowa miejscowość na południu Czech, jednocześnie teren bogaty w torfowiska, i właśnie torf jest wykorzystywany do zabiegów leczniczych. Torf jest też źródłem huminów i właśnie one zostały użyte przy produkcji wódki Czarne złoto. A dokładnie to producent podaje jako skład alkohol, cukier i lignohumat. Tenże lignohumat to preparat huminowy stosowany w rolnictwie, ale jak widać tym razem zastosowano go na istotach ludzkich. Z opisu na kontretykiecie wynika, że zawarte w wódce huminy działają detoksykacyjnie (sic!) i antywirusowo. No i są odpowiedzialne za czarny kolor napoju. Kolor jest raczej ciemnobrązowy, smak gorzki, dominuje torf (jakżeby inaczej) i czekolada. Moc 40%, to jest coś w stylu klasycznych bitterów, na przykład węgierskiego Unicum, ale zamiast smaków ziołowych dominują torfowe. Bardzo miłe zaskoczenie, można spokojnie przedawkować. Producentem jest firma Fruko-Schulz z pobliskiej miejscowości Jindřichův Hradec. Założona w 1898 pod nazwą Moritz Schulz produkowała wpierw wina owocowe, znacjonalizowana w 1948 roku działała pod nazwą Fruko, teraz znów jest w rękach rodziny założycieli. Jej flagowym produktem jest tuzemak, ale robi też wódki, likiery, absynty a nawet szkocką whisky. Czarne złoto to uzdrowiskowa wersja ich wódki Alexander Pushkin Black. Przepis jest chroniony patentem. Taki odpowiednik produktu uzdrowiskowego znalazłem w Nałęczowie – tamtejszy miód Nałęczowski jest produkowany w lubelskim Apisie.
Przy okazji pozdrawiam moich dwóch czytelników (cała reszta wpada tu po ocenę bourbona z Leedla), gdybyście mieli jakieś uwagi co do formy bloga chętnie się zapoznam, może pora na jakieś zmiany?

PS z 14.11.2013. Spróbowałem inne trunki od Fruko-Schulz i niestety nie nadają się do polecenia. Biała pani to 30% podróbka becherowki, bardzo podobna, tylko aromatycznie słabsza. Brusinka to żurawinówka (40%), bardzo słaby aromat przez który przebija się za to mocny smak kiepskiego alkoholu.

niedziela, 13 października 2013

Drogo nad rzeką Moskwą (cz. 1)

Minęło 11 lat od mojej ostatniej wizyty w Moskwie, choć w międzyczasie goście stamtąd przywozili mi różne lokalne trunki, więc nie traciłem kontaktu z rosyjskim krwioobiegiem. Z poprzedniej wizyty zapamiętałem, że mimo że ceny w Moskwie były niebotycznie wyższe niż na prowincji, to jednak alkohol był dla mnie bez problemu finansowo dostępny. No cóż – zmiany, zmiany, zmiany. Moskwa buduje się szybciej niż Berlin i wyżej niż Frankfurt. Pojawiły się tysiące nowych sklepów, olbrzymie galerie handlowe, z których najmniejsza jest większa od największej warszawskiej. Ale też ceny wszystkiego poszybowały w kosmos, uzmysłowiłem to sobie zatrzymując się przed przypadkową witryną sklepu z telewizorami, na której stał ekran za 126 tysięcy złotych! (Zapewne w promocji.) Wszystkie towary importowane są droższe niż te same w Polsce, a miejscowych jest bardzo niewiele – lub trzeba wiedzieć, gdzie je odnaleźć. Uzależnieni od płynów powinni przerzucić się na benzynę – 95-tka kosztuje 3,30 zł, wygranymi są palacze papierosów – średnia cena to 5–6 zł. A co z alkoholem? Piwo w sklepach kosztuje od 5 zł, ale piwa importowane od 15 zł. Oferta win jest dość niewielka, rozrzut cen ogromny, najtaniej jest w sieciowych francuskich hipermarketach, od 15 zł, średnia niska cena w sklepie specjalistycznym to 40-50 zł. Zmiana przepisów dotyczących sprzedaży alkoholu spowodowała, ze minimalna cena wódki to 16,50, średnia 25 zł, moskiewska Stolichnaja kosztuje 32 zł. Rosyjskie koniaki średnio kosztują od 40 zł. Ceny alkoholi mocnych  importowanych przybliży wam oferta sieci sklepów monopolowych Aromatnyj Mir – podaje ceny kilku trunków porównując je z cenami w naszym internetowym sklepie Ballantines (a więc jednym z droższych): Jim Beam, 0,7 l: 161 zł/85 zł,  czerwony Jaś Wędrowniczek 0,7 l: 158/70, biały Bushmills, 0,7: 168/95, Passoa, 0,7 l: 131/75, białe Martini, 1 l: 90/45. Coś wam to mówi? Po prostu jest 2 razy drożej. Puszka piwa Carlsberg wyprodukowanego w Rosji kosztuje 8 zł, paczka orzeszków 15 zł. Kupiłem tam tani koniak rosyjski za 50 zł, i tanie musujące wino krymskie za 40 zł! W promocji! Okazało się, że żeby kupić taniej i mieć dostęp do dużego wyboru rosyjskich alkoholi trzeba udać się do naprawdę specjalistycznego sklepu. A taki niełatwo znaleźć. Najczęściej widnieje na nim napis „wino”, a sam sklep mieści się albo w piwnicy, albo na piętrze – skoro ma być tanio to i czynsz musi być mniejszy. Sklepy na piętrach i w piwnicach to zresztą fenomen moskiewski – wchodzisz na parterze do apteki, a tam w piwnicy sklep z matrioszkami, a na piętrze księgarnia naukowa. Ja odkryłem sklep monopolowy przy dworcu Kijowskim – na zdjęciu fragment ekspozycji. Niesamowity wybór produktów lokalnych, także win, super obsługa. Mógłbym tam zamieszkać.
Jeśli chcecie wypić coś mocnego w restauracji, to najlepiej od razu zrezygnować. Albo zamówić wódkę – to jedyna rzecz której cena nie przekracza 20 zł. W rozsądnych miejscach kieliszek kosztuje zaledwie 12 zł – dwukrotnie mniej niż zamówiona do niego popitka. Ewentualnie trzeba wejść do sieciowego baru szybkiej obsługi – np. Mu-Mu – tam można zamówić kieliszek wódki, do tego butelkę kwasu do popicia, i wypić to na stojąco, taki widok nie zdziwi nikogo. Ale z piwem jest już problem. W popularnym studenckim barze Gogol (z muzyką na żywo), czy w podobnym w stylu, a działającym od wielu lat Kitajskim Liotcziku piwo kosztuje od 17 zł, a importowane od 28 zł –zdecydowanie bardziej opłaca się pojechać na Oktoberfest. W piwiarniach w stylu czeskim (jest ich bardzo dużo) Pilsner kosztuje 18 zł, ale podejrzewam, że wyprodukowano go w Rosji. Możecie sobie do niego zamówić golonkę za jedyne 80 zł. Najtańsze jedzenie jakie jadłem w knajpie to były wspaniałe potrawy z Kaukazu, zupa charczo, lula kebab, skonsumowane w blaszanym baraku na stole z ceratą – a kosztowały tyle co niezły obiad w warszawskiej knajpie. Warto zauważyć, że w tych restauracjach siedzą ludzie, czasami nawet tłumy (na przykład w pubach w stylu angielskim, gdzie cena piwa zaczyna się od 30 zł), tak więc wysokie ceny nie są wyssane z palca, ale uszyte na miarę portfeli moskiewskiego klienta.
W drugiej części napiszę co nowego polecę z mojej działki.

czwartek, 26 września 2013

Czy Barak uderzy w arak?

Arak syryjski piłem w czasie pobytu w Syrii za rządów Asada ojca. Kraj był mocno policyjny, ale przynajmniej nie było problemu z kupnem alkoholu. Co prawda lokalne wino przypominało sfermentowany kompot, piwo mogło ścigać się spokojnie z wyrobami Jabłonowa (tymi sprzed lat, dosładzanymi), ale arak był OK. Co prawda moje OK nie jest wiarygodne, bo ja piję arak bez rozcieńczania, więc ten bliskowschodni miał moc minimum 50%, a dochodził do 80%. Przy takiej mocy trudno jest odnaleźć smakowe niuanse i dzięki nim porównywać i oceniać różne trunki. Nie wiem więc czy syryjski arak, który niedawno dostałem, różni się czymś istotnym od na przykład libańskich (których w czasie tamtej podróży też nadużywałem) - choć wydaje mi się, ze ma dość przemysłowy smak, płaski bukiet, za bardzo drażni gardło. Nazywa się AlRayan, butelka 0,75 o mocy 51,5%. Produkt dość typowy, ciekawa natomiast jest strona producenta, dość dokładnie opisany i obfotografowany jest tam proces produkcji – zresztą  fabryka trochę wygląda jakby Barak już ją trafił. Razem z arakiem trafiła w moje ręce chyba pierwsza anglojęzyczna książka poświęcona libańskiemu arakowi – „Arak and Mezze” autorstwa Michaela Karama i Norberta Schillera. Dzięki niej dowiedziałem się, że mój syryjski produkt trochę upraszcza klasyczne zasady produkcji, bo przy drugiej destylacji dodawany jest olejek anyżowy a nie ziarna anyżku. Przy okazji muszę sprostować błędna informację podaną przeze mnie we wcześniejszym wpisie o araku – anyż gwiazdkowy (czyli badian gwiazdkowy) to nie jest to samo co anyż, choć zawiera odpowiedzialny za smak anetol (odpowiedzialny też za tzw. efekt anyżowy, czyli mętnienie araku po dodaniu doń wody). Anetol zawierają też lukrecja czy koper włoski (ale już nie koper ogrodowy). Skoro najlepszy arabski arak pochodzi z Libanu, to czemuż Barack miałby mu zagrozić atakując Syrię? Otóż okazuje się, że do produkcji libańskiego araku używa się nasion anyżku pochodzących z Syrii, konkretnie z wioski Hina (powtarzam wyraz „wioska” za książką, ale podają tam też, że ma ona 10000 populacji, więc jest wielkości Kudowy Zdroju). Arak destyluje się z wina uzyskanego z lokalnych szczepów obeideh i merweh oraz europejskiego ugni blanc – u nas służącego do wyrobu koniaków i armaniaków. Proces nie zmienia się od lat, korzysta się z miedzianych alembików, arak leżakuje w glinianych dzbanach. W zasadzie prawie każda winnica oprócz produkcji wina destyluje je i wytwarza arak. Stąd najbardziej znane mają nazwy identyczne z nazwami znanych win – jak Kefraya, Ksara czy Musara. A stąd już krok do drugiej butelki – Nectar de Kefraya. To wzmacniane wino robione ze szczepu ugni blanc – jak pisze producent, do moszczu przed fermentacją dodaje się destylat z wina. Efektem jest 18% bardzo słodkie i niesamowicie aromatyczne wino, przypominające dobre porto. Niestety za każdym razem, kiedy chciałem się wybrać ponownie do Libanu, akurat w Bejrucie wybuchały bomby, więc jedyne co mi pozostało to cierpliwie czekać na prezenty stamtąd – mam awersję do picia pod ostrzałem.

środa, 14 sierpnia 2013

Co pił Josef Škvorecký (pod czeskim wulkanem)


To było coś na kształt podróży sentymentalnej – kiedy ostatni raz przekraczałem przejście graniczne w Kudowie, kolejka samochodów miała kilometr a do jego przekroczenia niezbędny był paszport. A teraz nie ma kolejki, a przejście zauważy tylko uważny obserwator przydrożnych znaków. Nachod (tu urodził się Josef Škvorecký) w zasadzie bez zmian, spore przemysłowe miasto ze średniej urody rynkiem i zamkiem (w permanentnym remoncie) na wzgórzu. Škvorecký pracował też w Broumovie – to miasto przeżyło totalny upadek, wyludnia się, niszczeje, jedyna na rynku restauracja, gdzie próbowałem kiedyś po raz pierwszy mięsa z kangura, jest teraz zapyziałą kawiarnia, gdzie podają wyłącznie mrożoną pizzę. Ale za to Nové Město nad Metují (tu też są ślady pobytu Škvoreckiego) piękne jak zawsze, teraz na rynku doliczyłem się czterech restauracji, dwóch kawiarni, jednego bistro i tego czegoś dziwnego na zamku (otwarte wyłącznie w nocy). Winiarnia na tyłach hotelu niestety się zwinęła. Ciekawe są różnice między Kudową i Nachodem (ok. 10 i 20 tysięcy mieszkańców). W Kudowie jest malutkie Tesco, dwie Biedronki, sieciówka Dino – wszystkie źle zaopatrzone. W Nachodzie Kaufland, Albert, Penny – po kilka sztuk, olbrzymi wybór, poza tym małe sklepy, które na przykład mają większy i lepszy wybór warzyw i owoców. Poza tym w każdym sklepie spożywczym po czeskiej stronie jest alkohol – choć w niewielkim wyborze. No i oczywiście w Nachodzie naliczyłem od razu cztery księgarnie, więc jest ich na pewno więcej. W Kudowie jedna, w połowie będąca sklepem papierniczym. W Czechach wszystkie butelki po piwie są zwrotne (pamiętacie film pod takim tytułem?) – a wiec nie ma puszek.
W alkohol zaopatrywałem się głównie w czeskim Kauflandzie. Duży wybór piw, najtańsze w cenie 1 zł przyciągały grupki polskiej młodzieży, która wywoziła je ze sklepu pełnymi wózkami. Niestety potwierdzają się moje wrażenia z poprzedniej wizyty – piwa czeskie są coraz gorsze. Po kilku podejściach zrezygnowałem z piwa na rzecz wina. Oczywiście lokalnego, Czesi mają własne wino (głównie z Moraw), wina są monoszczepowe i mają pięknie brzmiące nazwy winorośli: Frankovka, Modrý Portugal, Ryzlink vlašský, Svatovavřinecké, Veltlínské zelené, Müller Thurgau, Rulandské modré, Rulandské šedé, Rulandské bílé (te trzy ostanie to Pinoty: Noir, Gris i Blanc). Cena butelki w markecie zaczyna się od 14 zł, kupowałem do 17 zł. Wyjątkiem był musujący Bohemian Sekt, który nigdy nie jest tani, ale tu kosztował 23 zł, co jest dobrym wynikiem. Wina były pijalne, ale to wszystko co można o nich powiedzieć. Sprawiały wrażenie produkcji „przyogrodowej”, zatraciły rodzajowe cechy, były do siebie bardzo podobne, zero radości z picia. Po pewnym czasie zacząłem kupować wina w sklepach specjalistycznych, tu poziom się wyraźnie podniósł, niestety ceny też, zaczynały się od 30 zł. Jedyny BiB był czerwony i kosztował 50 zł, taki zakup jest bez sensu, w sklepach z winami natoczą wam litr wina za 10 zł, a przy zakupie sześciu  litrów siódmy jest za darmo (i jest wybór zazwyczaj do 10 win).
Porzuciwszy piwa butelkowe sprawdziłem jakość lanych, tu kolejna porażka. W Nachodzie jest spory browar Primator, poza tym leją np. Svijany, kilka innych, których nazw nie spamiętałem. Cecha wspólna – piwnica, ścierka, skup żelaza. Najlepsze ze wszystkiego było beczkowe Starobrno – ale piłem je w Kudowie w Restauracji Zdrojowej, kosztowało 6 zł (tyle ile beczkowy Złoty Bażant). Oczywiście jest rozwiązanie – do każdego kufla wypić kieliszek becherowki, słodycz likieru zabija gorycz pilsa i odwrotnie – z tym że to szybka droga do totalnego upojenia (w czasie wycieczki były najgorętsze od lat dni). Czyli rozczarowanie za rozczarowaniem. No i to niestety była przyczyna jednego z najgorszych zakupów w Czechach (przedtem były np. wyroby firmy Božkov, wilamowki z przyklejanym dnem, najtańsze destylaty „owocowe” itp.). Wychodząc ze sklepu z alkoholami zauważyłem na półce butelkę o znanym kształcie, ale z nietypową etykietą. Sprzedawczyni poinformowała mnie, że to wyrób firmy Becher, ale nie zna zawartości, bo to nowość. Potem się okazało, ze to nowość urodziła się w 1966 roku – widocznie w Czechach czas płynie wolniej. Rzecz nazywa się KV14, ma moc 40%, składa się z wody, alkoholu, czerwonego wina, destylatu winnego, aromatu pomarańczowego, barwnika E124, karmelu, mieszanki ziół i przypraw oraz siarczynów. Ma kolor fluorescencyjnie czerwony, smak jest bardzo udanym naśladownictwem sycylijskiego Fuoco del vulcano. Coś a la gorzka oranżada, bardzo gryzący odór i smak kiepskiego alkoholu. Wyroby sycylijskie są mocne, mają ok. 70%, tam ten atak alkoholowy na podniebienie jest uzasadniony, skąd się bierze w czeskim wyrobie? Dopiero po przyzwyczajeniu się do tego gryzienia wyczuwa się w tle wyraźny smak oryginalnej becherovki. Absurdalne zestawienie smaków, zero przyjemności, niepokój, że ktoś coś podmienił w zawartości – dziwne, że po reprywatyzacji Becherovie pozostawili ten zajzajer w portfolio. Poszukałem w sieci odczuć podobnych do mojego, ale znalazłem tylko umiarkowana pochwałę na blogu pana Łukasza Gołebiewskiego. Ten blog to m.in. próba stworzenia alkoholowego leksykonu składającego się z tysięcy haseł. Trochę za bardzo encyklopedycznie (i za często [codziennie!], a w związku z tym za krótko), ale opisy alkoholowych podróży to rekompensują. Ciekawe, że spis alkoholowych pomocy książkowych prawie identyczny jak mój.

czwartek, 1 sierpnia 2013

Co pił Habib Burgiba?

W środku wakacji rozpocznę cykl urlopowy. Tunezja jest miejscem wypoczynku wielu rodaków, którzy cieszą się tam z dostępności napojów alkoholowych. Nie tylko na terenie hoteli, ale także w sklepach sieci miejscowych supermarketów „Magazine General” lub „Magazine Prix”. Alkohol zresztą jest spożywany – i nadużywany – przez miejscową ludność. Byłem kiedyś w tunezyjskim odpowiedniku rosyjskiej riumocznej – lokalu, gdzie podawano wyłącznie alkohol, a wystrój ograniczał się do wykafelkowania całego pomieszczenia od podłogi po sufit – wyjątkowy hardcore. Rządy Burgiby i jego następcy prawdopodobnie przyczyniły się do dostępności alkoholu, panowie niespecjalnie lubili się z muzułmanami. Nie wiem jak jest teraz, może ktoś ma aktualne informacje? Kilka lat temu alkohol był dostępny, choć bez przesady. W zwykłych niesieciowych sklepach stały półki z piwem, ale bezalkoholowym (chyba rekord świata jeśli chodzi o ofertę), takie samo serwowano (nie uprzedzając o tym) we wszystkich ogólnodostępnych kawiarniach (knajpa o której powyżej pisałem nie miała szyldu, małe okienka, zero kawiarnianych gadżetów, tak więc mimo że była w samym centrum turystycznej miejscowości, w środku siedzieli tylko tubylcy).
Po pobycie Francuzów pozostał rozwinięty przemysł winiarski, wina tunezyjskie można kupić także w Polsce. Jednak największym lokalnym rarytasem są trunki mocne: figowa wódka boukha i likiery: thibarine i cedratine. Dziś o thibarine, bo pamięć odświeżył mi prezent z tejże. To pozostałość po pobycie francuskich mnichów, 40% nalew destylatu winogronowego na daktylach i ziołach. Kolor ciemnobrązowy, zapach delikatny (ale czuć moc alkoholu), słodki, smak zrównoważony, może odrobinę za słodki, figowo-daktylowy, ale z nutami ziołowymi. Doskonały do picia bez dodatków, tak go też wam podadzą, kiedy w hotelu poprosicie o coś najbardziej tunezyjskiego. Do kupienia w sklepach sieciowych, na lotnisku, podobno nawet w samolocie. Ceny różne, do 10 EUR za butelkę 0,75, ale można zdobyć taniej. Teoretycznie do dostania w Europie, ale cena znacznie rośnie. Szukram!

poniedziałek, 22 lipca 2013

Cydr znowu atakuje!

Cydrowa gorączka trwa, zobaczyłem w sklepiku dwa nowe cydry, natychmiast nabyłem, okazało się, że to produkty słynnej H2O (tym razem bez symbolu koszerności). Cydr App! i cydr 7 Sadów. App! jest dedykowany dla sieci Biedronka, kosztuje tam 3 zł. Jak wynika z etykiet cydry te się różnią: App! ma 5%, składa się z cydru (sukces!), koncentratu jabłkowego, CO2 i zawiera siarczyny, 7 Sadów ma 4,5%, składa się z cydru, fruktozy, cukru, koncentratu jabłkowego, kwasu mlekowego, sorbinianu potasu i zawiera siarczyny. Otóż w smaku się nie różnią, czuć jabłko, ale głównie czuć jakąś przegniłą szmatę. Trochę cukru, mało gazu, jeśli ktoś od tego zaczyna swoją przygodę z cydrem to i na tym ją skończy. Zdecydowanie wszystkie polskie cydry przebija cydr Ignaców, niestety przebija je też ceną.

czwartek, 11 lipca 2013

Cydr atakuje!

Po lekturze artykułu opisującego inwazję polskich cydrów pobiegłem do Tesco – i faktycznie dzieje się. Cydry wywędrowały z półek z piwami – gdzie zresztą były z nimi wymieszane – i otrzymały własny regał sąsiadujący z winami. Może tak zadziałała akcyzowa banderola, a może zarządcy sklepu dostrzegli zwiększone zainteresowanie cydrami? Z dwóch cydrów opisywanych w tekście udało mi się kupić jeden – Lubelski z Ambry. Litrowa butelka (4,5%) kosztuje 8,99 zł, wisi na niej kartonik z hasłem akcji promocyjnej „No to cydr!”. Smak... trudno powiedzieć, coś jak mieszanka owocu (ale jakiego?) z kartoflem, na szczęście bez cukru, na nieszczęście raczej niepijalne. Do konkursu wystartowała półlitrowa puszka z litewskim cydrem Fizz (5,29 zł). Tak jak inne litewskie puszki z cydrami ma wieczko zaklejone aluminiową folią, należy docenić dbałość o higienę spożycia. Cydrów Fizz jest na półkach sporo, dominują smakowe, w różnych opakowaniach i kolorach, wrażenie robią butelki z napojami w kolorach fluorescencyjnych (zapewne wyciągi ze znaków drogowych). Mi się udało odnaleźć zwykły cydr jabłkowy. Wytrawny, o smaku często używanej szmaty do zmywania podłóg. Kolejna porażka – jeszcze kilka takich, a cydry przeniosą się na półki z chemią domową. Cydr Fizz  można tez kupić w sklepach z nalewanymi piwami litewskimi – w cenie 10 zł za litr. Nie udało mi się posmakować drugiego produktu polecanego w artykule – cydru Warka Cider, ale producentem jest firma Warwin, wytwórca zwykłych pryt, wiec nie żałuję i próbować nie będę.

niedziela, 7 lipca 2013

Co pił cadyk Efram Fiszel?

Wspominałem kilka razy o firmie H2O drinki z Chociszewa, która na wszystkich swoich produktach umieszcza znaczek potwierdzający ich koszerność. Tak jak na cydrach jest on dość przypadkowy, tak nieprzypadkowo znalazł się na ich flagowym produkcie, Strykover Premium Slivovitz. To 72% trunek wyprodukowany według – jak twierdzi producent – tradycyjnej żydowskiej XVIII-wiecznej receptury, według której „nastawy przygotowuje się ... ze śliwek, rodzynek i cukru”. Śliwowica ma certyfikat najwyższej koszerności, czyli może być używana w trakcie żydowskiego święta Pesach. Wydawało mi się, że ten najwyższy stopień powinien zakładać, iż produkt jest wyprodukowany wyłącznie przez żydów, widocznie pracownicy przekonwertowali się na judaizm. Łódzki rabin Symcha Keller stwierdził, że „drugiej takiej [śliwowicy] nie ma w całej Europie” – trudno mi podważać słowa rabina, napiszę tylko że śliwowicę „kosher for passover” posiadają w swojej ofercie węgierski Zwack, czeski Jelinek oraz horwackie Maraska i Badel1862 (w sieci można odnaleźć certyfikaty koszerności niektórych z tych trunków). Koszerna natomiast nie jest (od jakiegoś czasu) Passover Slivovitz z Bielska Białej. Jak smakuje chociszewski wynalazek? Lekki aromat śliwkowy i lekki posmak śliwki nie przebijają się przez alkohol, tak wiec czuje się głównie spirytus, gardło słabo to wytrzymuje, ciekawe, że głowa też, dawno już po mocnym alkoholu mnie nie bolała, a jednak nadal jest to możliwe – i to przy pełnej aprobacie rabina! Generalnie rzecz niesmaczna, mało przypominająca destylat śliwkowy, coś jak produkt Jelinka z najniższej półki. Na rynku butelka kosztuje około 80 zł, ja na szczęście wydałem niecałe 30 zł – okoliczny sklep podpisał jakiś cyrograf z H2O i sprzedaje ich produkty w bardzo niskich cenach. Przy tej cenie mógłbym użyć tej śliwowicy jako paliwa turystycznego, ale się nigdzie nie wybieram. Uwaga: krytycy jakości Strykover Slivovitz są w sieci nienajlepiej traktowani przez reprezentantów producenta, ja bym po prostu doradzał mu wypicie wreszcie pierwszego kieliszka jego produktu – bez czekania na Pesach. Natomiast co do tytułowego pytania – niestety, nadal nie wiemy co pił strykowiecki cadyk.

wtorek, 18 czerwca 2013

Jaki kolor ma zielona wróżka?

No jakiż jak nie zielony? Otóż nawet zielony kolor absyntu może pochodzić od zewnętrznego barwnika, czasami trującego. Generalnie absynt powinien być zgniłozielony – i powinien to być kolor uzyskany w trakcie maceracji ziół – albo czerwony – a ten kolor uzyskamy barwiąc alkohol hibiskusem. Po latach zawirowań wokół legalności absyntu UE zezwoliła na jego produkcję z udziałem piołunu – a więc na obecność tujonu, któremu przypisywano halucynogenne – a nawet trujące – właściwości absyntu. Niewątpliwie obecność niektórych ziół może przynieść halucynogenny efekt – na przykład w balsamach ryskich – ale podejrzewam, że jak ktoś pije spore ilości trunku o mocy zbliżonej do spirytusu, to nie potrzebuje ziół, żeby odlecieć. W czasach gdy z powodów prawnych o absynt w  Europie nie było łatwo, wyspecjalizowali się w jego produkcji Czesi. Niestety były to zazwyczaj po prostu bardzo mocne destylaty, posłodzone, z dodatkiem esencji ziołowych (lub innych) i zabarwione na wzbudzające niepokój fluorescencyjne kolory. Trudno było mówić o smaku, gardło głównie atakowała moc kiepskiego, nawet 80% alkoholu. No i te barwy – żółte, pomarańczowe, czerwone, zielone, niebieskie. W sprzedaży tych wynalazków specjalizowały się wietnamskie weczerki –  właściciele, konsumenci co najwyżej piwa i nalewek na żmijach, pewnie byli zdumieni faktem, że ktoś może chcieć sobie wyrządzić krzywdę, konsumując te wynalazki.
Obecnie sytuacja się ucywilizowała, wystarczy trochę u naszych sąsiadów poszperać i można kupić absynty naturalne – i w naturalnym kolorze. Tym razem padło na produkt firmy Metelka, dystrybuowany przez Jelinka, a więc dostępny łatwo i wszędzie. Produkt z wyższej półki to absynt „naturelle”, o mocy 60%, na którego dnie leży spora ilość zmacerowanych nasion kolendry. Wyraźnie ziołowy smak, zdecydowana moc alkoholu i wyraźna słodycz – nic się nie rozjeżdża, nie dominuje, po pierwszym gryzieniu w gardle napój staje się przyjemny, wysoka moc niedostrzegalna. Wypicie większej ilości bezbolesne (choć producent potwierdza zawartość tujonu 10 mg na 1 kg – nie wiem dlaczego akurat na kilogram, ale to jest właśnie europejska norma). Niestety nie jest specjalnie tani – ok. 45 zł za 0,5 l. Dla nostalgików jest wersja koloryzowana – „couperosee”.
Czy są dania, które można podać do absyntu? Przypuszczam, że wątpię, ale zawsze można zaszaleć i dodać coś bardzo czeskiego – na przykład serki piwne. W Polsce występuje głównie serek ołomuniecki – w postaci niewielkich żółtych krążków. Znany głównie z intensywnego i chyba nieprzyjemnego zapachu. To zresztą cecha wszystkich czeskich serków piwnych – bardzo ostry zapach i łagodny, maślany smak. Po prostu lepiej nie wąchać, a serek konsumować za pomocą widelca lub wykałaczki, bo zapach utrzymuje się długo na palcach, sugerując, że wkładaliśmy je tam, gdzie nie przystoi.
Przy okazji sprostowanie. Jednak Czesi używali i używają banderol akcyzowych na alkoholach powyżej 20%. Tak więc Polska jest liderem europejskiej poprawności tylko w dziedzinie metkowania win (i cydrów).

poniedziałek, 27 maja 2013

Swój do swego po swoje

Przypadek rzucił mnie do Janowca nad Wisłą, gdzie w sobotę 25 maja odbyło się „Święto wina”. To trzecia edycja prezentacji winnic należących do Stowarzyszenia Winiarzy Małopolskiego Przełomu Wisły. Przy wejściu na dziedziniec Zamku kasa Muzeum pozbawia człowieka 12 zł za bilet wstępu, a następnie proponuje za 10 zł folder uprawniający do degustacji pięciu win. A jest tych win łącznie 38 (z 13 winnic), więc teoretycznie, żeby je wszystkie spróbować trzeba by wydać 92 złote. Przy tej kwocie targi winiarzy niezależnych w Lyonie wydają się darmowymi. Na szczęście polskie wina są zdecydowanie mniej ciekawe niż francuskie, więc nie kupiłem aż tylu folderów. Spróbowałem kilku win i potwierdziło się to, co już o nich wiedziałem (wymagany jest pośpiech, bo niektórzy winiarze przywieźli mało butelek, więc w połowie dnia im ich zabrakło). Robienie w Polsce win czerwonych to strata czasu, nie rozumiem, dlaczego zamiast tego winiarze nie robią win różowych (po raz  pierwszy w tym roku zaprezentowano takie dwa i były pijalne). Białe za to wychodzą niezłe, zdecydowanie najlepszym winem tej prezentacji był johanniter z Winnicy Dom Bliskowice. To jedna z trzech winnic, która uzyskała zgody na sprzedaż wina, tak więc oprócz degustacji można sobie było kupić butelkę – za jedyne 55,50. I tak niestety będzie – polskie wina będą miały zaporowe ceny, to niszowa produkcja, i za tę niszowość chętni będą musieli przepłacać. Na prezentacji było jedno wino musujące, smakowało jak lekko musujący kompot z winogron isabella (a nie seyval blanc, jak wynikało z opisu), ale było to pierwsze polskie wino musujące w moich ustach.
W centralnym miejscu stała scena a na niej grały zespoły ludowe (oraz inne o niesprecyzowanym profilu). To była taka koszmarna kakofonia, że nie pozostawało nic innego, tylko się napić, ale jak to zrobić tymi kilkoma kroplami lanymi dla degustacji? Na szczęście na zamku było stoisko lubelskiego sklepu z winami Monte di Vino, właściciel sprzedawał wina słoweńskie na kieliszki (5 zł za spory kielich, albo butelki od 22 zł), więc można było jakoś przeżyć. Właściciel – jak się zorientowałem z treści na jego stronie www – prowadzi sklep z winami, sam je importuje i sprzedaje także hurtowo. W sklepie organizuje degustacje i pokazy kulinarne – wysiłek godny podziwu. Lublinianie – wspierajcie kolegę!
W czasie gdy pisałem tę notkę w sieci pojawiły się pierwsze relacje z Janowca: wpis pani z jury, wpis pana z jury i fotorelacja.

środa, 15 maja 2013

Co pijał Józef Stalin

Józef Stalin w przeciwieństwie do znanego alkoholowo-tytoniowego abstynenta i wegetarianina (w zasadzie zgodnie z obowiązująca poprawnością należałoby go nazwać znanym XX-wiecznym politykiem niemieckim o kontrowersyjnych poglądach) nie odmawiał sobie alkoholu – podobno miał nawet tak silną głowę, że przetrzymywał z premedytacją swoich towarzyszy biesiady, aż spadali nieprzytomni z krzeseł. Jako Gruzin preferował gruzińskie koniaki – wiadomo, że pijał m.in. Sarajishvili, najbardziej znaną markę gruzińskiej brandy i największego jej producenta. Co prawda spór rosyjsko-gruziński doprowadził do rosyjskiego embarga na gruzińskie alkohole, ale w Rosji bez problemu można kupić brandy pochodzące z innych krajów Południowego Kaukazu, azerskie czy armeńskie, poza tym sama Rosja produkuje brandy z win stamtąd sprowadzanych – chociażby fabryka Mosazerwinzawod na ulicy Makarenki w Moskwie produkuje brandy azerskie. Fabryka co prawda zamknęła firmowy sklep, ale napitki nadal produkuje i sprzedaje w Moskwie –  tutaj link z widokiem na elegancki wjazd do niej.
Dlaczego akurat preferuję te brandy? Bo są one bardzo klasyczne, najbardziej podobne do francuskich, pozbawione zbędnej słodyczy, nawet w swoich najprostszych trzyletnich wersjach bez zarzutu. No i można je czasami kupić dość tanio. Trzyletnia Sarajishvili została kupiona w Tbilisi za 16,20 lari – czyli około 31 zł. Doskonała. Na etykiecie napisy po angielsku i rosyjsku nie naruszające niczyich praw do jakiejkolwiek marki – „spirit drink”. Jeśli ktoś nie pojechał do Gruzji, może wybrać krótsza trasę i pojechać na Ukrainę. Tam lokalny dystrybutor zarzucił rynek gruzińskimi brandy marki Bracia Askaneli – i znów najtańszy trzyletni Aragweli spisał się na medal. Tym razem nazywa się to „gruziński koniak”, a na kontretykiecie komplet informacji – i data przydatności do spożycia, i zawartość tłuszczu, i ilość kalorii, i – co najważniejsze – „bez GMO”. A co mają zrobić niepodróżujący? Ja od jakiegoś czasu kupuję innego trzylatka – łotewską Brandy Grand Cavalier „produkowana na bazie destylowanego wina z francuskich winogron, przechowywanego w dębowych beczkach w piwnicach Bordeaux, mieszanego z 5-cio letnią azerską brandy” – taki opis podaje importer, firma Janus. Produkuję ją Latvijas Balzams, dostała nawet kiedyś jakiś medal, a wyróżnia ją doskonałe przecięcie ceny i jakości – kupuje półlitrową butelkę za 26 zł, w sieci cena wynosi ok. 32 zł.
No i jeszcze lepsza wiadomość – pojawił się w Polsce sprzedawca brandy Sarajishvili – warszawska firma Marani. Ma sklepy w Warszawie i Krakowie, trzyletnia Sarajishvili kosztuje tam 45 zł, ale już za 35 zł można kupić bardziej ekonomiczny model Iverioni od tego samego producenta. No i jest też chacha, czyli gruzińska grappa. Jak się wybiorę i coś spożyję to na pewno opisze. Gaumardżos!

poniedziałek, 6 maja 2013

Western Gold Bourbon Whiskey z Lidla – reaktywacja

Udało się! Z opóźnieniem, ale udało się! Mam dla was obiecaną notkę degustacyjną Western Golda. W nie byle jakim wykonaniu – Jarosława Urbana, autora książek o whisky i whiskey – na rynku jest m.in. drugie wydanie jego monografii o amerykańskich whiskey pt. „Bourbon i inne whiskey Ameryki”. Pana Urbana poznałem ćwierć wieku temu, kiedy jeszcze ani on ani ja nie mieliśmy większego pojęcia o dobrych alkoholach, potem zaś nasze drogi się rozeszły - on zawędrował do USA, gdzie mieszka do dziś . Przez te lata stał się znawcą whisk(e)y, zresztą pracuje w branży alkoholowej. Będąc w Domu Whisky w Jastrzębiej Górze, zobaczyłem na ścianie jego zdjęcie, i okazało się, że gdy przyjeżdża do Polski, odwiedza właśnie to miejsce (prowadzi kursy degustacyjne). Skontaktowałem się z nim i odnowiliśmy znajomość. Korzystając z jego kwietniowej wizyty w Polsce, sprezentowałem mu butelkę WG z prośbą o degustację – nie wspominając bynajmniej ani o mojej ocenie, ani o videoblogu Ralfiego (który ocenił ten trunek dość wysoko). Przypominam, że sam uznałem ten alkohol za raczej niepijalny, a mieszanie go z coca-colą jest, z mojego punktu widzenia, marnowaniem coli. Oto co napisał – nie zmieniam ani literki:
„Nie do końca rozumiem etykietę – Straight Old Kentucky Bourbon Whiskey zamiast Kentucky Straight Bourbon Whisky; na tylnej etykiecie "egyszeru karamell". Nie znam węgierskiego, ale pewnie chodzi o dodany karmel, na co zezwalają przepisy UE, natomiast ustawodawca amerykański zakazuje dodawania substancji smakowych i koloryzujących do whiskey typu straight. Dość nietypowa barwa jak na bourbon, przypominająca nieco pomarańcze typu "blood orange" (może przez dodany karmel?). Nos – początkowo przyjemny; karmel, scukrzona skórka pomarańczowa, liść drzewa wiśniowego, nietypowa nuta korzenna (piwo korzenne{?}), delikatny ślad trawy cytrynowej (lemon grass) i chyba najdziwniejszy aromat – komunistyczna polo-kokta, czyli napój colopodobny. Nie wyczuwam nuty nadpalonej dębiny, tak charakterystycznej dla tego typu trunków. Poszczególne elementy nie integrują się, zbyt silna nuta alkoholowa. Smak – tu totalne rozczarowanie, to, co obiecywał nos, zupełnie nie realizuje się w ustach. Przez KILKA SEKUND czujemy słodycz mlecznych krówek i pomarańczowych landryn, wypartą przez nieprzyjemną gorycz (marnej jakości tytoń do żucia). Trunek bardzo wodnisty (rozgotowane warzywa). Finisz – alkoholowy, pozbawiony wracających smaków. Nie wiem, z której gorzelni pochodzi destylat (może Beam, może Heaven Hill), beczki starzone były na najniższych piętrach (1-2) magazynów leżakowych. Western Gold według mnie nie kwalifikuje się do wolnego sączenia, kiedy go serwować i komu – teściowej zbyt długo zaszczycającej nas swą obecnością. Degustacja Western Gold powinna wyleczyć z wydawania pieniędzy na whisk(e)y niewiadomego pochodzenia i zdopingować do studiowania etykiet”.
Przy okazji poszukałem w sieci nowych tekstów o WG – jest jeden świeżutki, zawiera ciekawe linki do strony whisky.de (co o WG sądzą jego współproducenci) i boozereview.co.uk – na tej ostatniej ciekawa uwaga: „Western Gold smells like vodka mixed with a shoe”.
Co robi tu zdjęcie bourbona Larceny? Otóż w zamian za WG dostałem butelkę sześcioletniego Larceny – produkt nowy, z 2012 roku, jest to tzw. wheated bourbon, czyli taki, „którego receptura (mashbill) przy wykorzystaniu co najmniej 51% kukurydzy jako podstawowego wsadu destylacyjnego, przewiduje użycie pszenicy (zamiast żyta) jako dodatkowego ziarna wsadowego, co nadaje gotowemu destylatowi łagodniejszy smak” (zacytowałem za książką Urbana o whiskey). Wyraźnie na tej wymianie skorzystałem właśnie ja. Przy okazji – na stronie milerpije.pl pojawiły się noty degustacyjne innych lidlowych łyskaczy - Glen Orchy i Ben Bracken 12 yo Speyside Single Malt (z tym, że ten z duńskiego Lidla).
PS. Wyjątkowo zezwalam na hejterstwo pod tym wpisem. Macie prawo się zezłościć – dajcie temu upust.

PS2. Październik 2013: opublikowana została (niezamówiona przeze mnie) recenzja specjalisty od whisky - tym razem Tomasza Milera. Uwaga - po jej przeczytaniu natychmiast popędzicie do Lidla! Z tym, że nie wiem czy przyjmują tam zwroty napojów alkoholowych.

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Po piwo w przeciwnym kierunku

Wspominałem kiedyś, że smakowały mi piwa rosyjskie degustowane w stolicy imperium. Piłem butelkowe i nalewane Baltiki, Boczkariowy i Klinskoje. To jest piwny mainstream, ale uznałem je za pijalne i lepsze od polskich. Wszyscy ci producenci oprócz pilsów proponują piwa ciemne, pszeniczne, mocniejsze – ale mam prostą zasadę, porównuje najbardziej popularny produkt, czyli zwykłego pilsa. Producent, który nie potrafi zrobić poprawnego pilsa, nie potrafi zrobić nic. Stad też moja niechęć do polskich wyrobów mniejszych browarników, bo wpadli oni na pomysł, że klasyczny pils musi smakować jak gwoździe w piwie. O większych producentach nie ma co pisać. Dlatego zawsze dziwiło mnie, że wielki międzynarodowy koncern jest w stanie pod marką pilsa produkować w dziesięciu krajach rzeczy w okolicy poprawności, a w Polsce coś niepijalnego. Nie śmiem podejrzewać, że po prostu dostosowali się do smaku polskich konsumentów. No ale wróćmy do Rosji. Kilka lat trwały poszukiwania źródła piw rosyjskich w Polsce – na półkach jest co prawda produkt pod nazwą Stary Mielnik w charakterystycznych beczułkach, niestety zawartość niepowalająca. Warszawski sklep Russkij Gastronom oferował spory wybór piw Baltiki, ale jak już tam ruszyłem na zakupy, to akurat sklep się skurczył i zwinął stoisko z piwem. No ale wreszcie jest – sieć delikatesów Alma postawiła na półkach piwa Baltiki. Są tam co najmniej numerki 6, 7 i 8 oraz piwo Żygulowskie i Razliwnoje – pełna oferta na stronie importera, firmy De Gusta. Ceny w okolicy sześciu złotych, a więc średnie. Baltika produkuje piwa numerowane od 0 (bezalkoholowe) do 9 (mocny lager, 8%), 6 to porter bałtycki, 7 to pils, 8 to pszeniczne. Żyguliowskie to piwo o długiej historii, przed rewolucją nazywało  się Wiedeńskie, w ZSRR to było najpopularniejsze piwo radzieckie, dostępne na terenie całego kołchozu. Razliwnoje to piwo jasne niepasteryzowane. Smaki niestety mogę podsumować łącznie dla wszystkich butelek – słabe. Albo właściciel – Carlsberg – coś pozmieniał w produkcji, albo ja do wspomnień dopisałem jakąś wartość dodaną. Zwykłe nieciekawe piwa, pilsy zaledwie poprawne, porter dużo gorszy niż żywiecki, pszeniczne gorsze niż niektóre polskie. Coraz bardziej konieczny staje się wyjazd do źródła, mam już dość takich rozczarowań.
W ramach rekompensaty postanowiłem wypić piwa litewskie. Na półkach sklepowych są i takie, i ukraińskie, i raczej wygrywają konkurencje z polskimi. Ja jednak wyczytałem, że w Warszawie otworzył się sklep z piwami z Wilna (browar Vilniaus Alus). Główny sklep jest w Legionowie, w Warszawie na ulicy Berensona 12 jest filia. W sklepie jest wybór piw butelkowych, napojów owocowych, kwasu chlebowego, odrobinę wędlin litewskich. To co najważniejsze jest w nalewakach – kwas chlebowy, kilka rodzajów piwa (ciemne mocne ziołowe 8,2%, ciemne 5,6%, pszeniczne, niefiltrowane z ziołami 5%, wileńskie jasne 5,2% i jasne niefiltrowane 5,2%). Piwa są rozlewane do butelek plastikowych 1, 2 i 3-litrowych, albo do szklanych wielorazowego użytku. Kwas chlebowy jest dobry, minimalna słodycz, naturalny smak. A piwa... No cóż, spróbowałem trzech i wszystkie smakowały kwasem chlebowym. To pewnie jakiś patent producenta, użycie jakiegoś składnika spowodowało, że ten smak zdominował smak wszystkich piw (no chyba, że gdzieś rurki instalacji się połączyły). Efekt niespodziewany, ale niestety dyskwalifikujący piwo. Teoretycznie mógłbym być przewidujący i kupić dla porównania piwo w butelce, ale nie byłem, a drugi raz się tam nie wybieram. Doskonały logistycznie pomysł (piwo w butelkach można spożyć przez 24 godziny od nalania, ceny do 8 zł za litr, więc niskie), niestety użyto niewłaściwego wypełniacza. Jedyne co warte jest polecenia to 25% nektar z soku z rokitnika, nektary z owoców leśnych i napoje gazowane na bazie soków owocowych.

piątek, 5 kwietnia 2013

Co pił Guignol?

A w zasadzie co pił Laurent Mourguet, twórca kukiełki Guignola, która obok wynalazku braci Lumiere może być jednym z symboli Lyonu. Poprzedni strzał (poszukiwanie lokalnego trunku z okręgu Rodan-Alpy) był strzałem w stopę, a raczej w wątrobę, podczas kolejnych targów niezależnych winiarzy postanowiłem ten błąd naprawić. Same targi tym razem mieściły się w nowoczesnej hali na przedmieściach miasta, zajmowały ćwierć tej powierzchni co jesienne, tak więc sprzedawców mocnych alkoholi było jeszcze mniej. Ale trzeba pamiętać, że każdy z nich daje swoje produkty do degustacji, więc kupując armagnac VSOP (5-7 lat) spróbowałem przy okazji produkcji z 1980 i 1973 roku. To niesamowite jak bardzo się różniły, a zwycięzcą uznałem produkt... młodszy. Zapewne w Gaskonii znajdziecie setki sklepów z wyborem wszelkich roczników armaniaków od setek producentów, w Lyonie nie jest tak łatwo, choć w jednym ze sklepów wystawiono zestaw roczników jednego wytwórcy począwszy od 1920 skończywszy na 2000 roku. Na targach wystawiał się producent Alain Faget z Domaine de Sancet, z najważniejszego podregionu-apelacji Bas, proponował ceny od 17,20 EUR za 0,7 l dwuletniego armaniaku „cuisine” (czyli do wypicia w kuchni), do 300 EUR za rocznik 1952 (do wypicia w salonie). Porównałem VSOP (5-7 lat) i Hors d’Age (12 lat), różnica nie była powalająca, więc zamiast 32 wydałem 23,50 EUR na ten pierwszy. W ogóle możliwość degustacji pozwala na przykład spróbować wino Châteauneuf-du-Pape – i Lirac od tego samego producenta i zamiast wydać 25 EUR na to pierwsze kupić za jedyne 7 EUR drugie, wcale nie takie gorsze (albo za połowę ceny szampana kupić musujące vouvray, też niewiele gorsze). No ale od pisania od winach są (w)inni, ja szukam mocniejszych wrażeń. Nawet jeśli wybór pada na wino, ono też musi być mocniejsze. I tak jest z Floc de Gascogne, słodkim winem wzmacnianym armaniakiem (w zasadzie nie jest to wino, lecz mieszanka moszczu z armaniakiem leżakowana w beczkach). Wybrałem białe, 0,7 l o mocy 16,5% za 9,60 EUR – i to był bardzo dobry wybór, trunek faktycznie smakuje jak słodkie wino np. typu tokajskiego.
Ale jak widać nic alpejskiego na targach nie było. Czego szukałem? Napojów górskich, a więc ziołowych. Trzeba było się trochę pokręcić po mieście, wejść do bardziej specjalistycznych sklepów i już je miałem. Po pierwsze Genepi. Alpejski likier ziołowy znany we Francji, ale też w Szwajcarii i Włoszech. Nie znalazłem czołowej marki, Dolin, ale sprzedawca polecił Guillaumette, i to był strzał w 10! Butelka 0,75 l o mocy 45% w cenie 28 EUR, korek zalany lakiem (jak w dobrych armaniakach), w środku łodyżka bylicy (chyba zwyczajnej). Odmianą bylicy jest piołun, dlatego wyczuwa się podobieństwo smaku do markowych absyntów. Bardzo słodkie, słodycz miodowa, dobrze dobrana moc (mogłaby być nawet większa), smak ziołowy w stylu syropu pini. Genepi jest też w wydaniu producenta Chartreuse, ale omijałem z daleka. Nie mogłem za to ominąć gencjany. Czy można pić gencjanę? Otóż tak – w postaci wzmacnianego wina aromatyzowanego goryczką (ziołem o łacińskiej nazwie gentiana). I znowu nie tyle jest to wino, lecz moszcz, którego fermentację przerwano dodając alkohol. Jest ono aromatyzowane goryczką, chinowcem i skórką pomarańczową. Bardzo dziwny apteczny smak (w zasadzie podobny do zapachu aptecznej gencjany), bardzo dużo goryczy (ledwo przebija się przez nią cukier), w pierwszym zetknięciu odrzuca, ale trzeba próbować dalej, można się przyzwyczaić – ale to nie jest trunek do masowego spożycia. Wybrałem markę Bonal, butelka 0,75 l (16%) za 12 EUR. Bonal zachował stare wzornictwo, na etykiecie kartuz zbierający goryczkę. Na dnie butelki też zostaje źdźbło goryczki. Na kupowanie alpejskich wermutów zabrakło mi czasu, może następnym razem.
Wracając zajrzałem do sklepu na zurychskim lotnisku, skusiła mnie butelka szwajcarskiej grappy z kolejnym liściem na dnie butelki („con erba ruta”). Grappa Ticino, zrobiona ze szczepu merlot, producent Etter Soehne, butelka 0,7 l o mocy 41% za około 25 EUR. Dość wyraźny smak winogron został skutecznie przytłoczony bimbrową goryczką tanich nieleżakowanych grapp. Producent chwali się, że dodana ruta wpływa na smak, przypuszczam, że wątpię, ta grappa nie była co prawda najgorsza, ale niewarta swojej ceny.

poniedziałek, 11 marca 2013

... swego nie (po)znacie


Czy polski nabywca będzie kiedyś mógł bez problemów nabywać polskie trunki pochodzące od rodzimych rzemieślniczych producentów? Ależ oczywiście, jak tylko skończy się w Polsce komunizm. Bo niczym innym nie można nazwać obecne obowiązywanie przepisów stworzonych w czasach PRL. Zawsze można się pocieszyć, że fani tytoniu mają gorzej – oni za niezarejestrowaną hodowlę jednego krzaka tytoniu pójdą siedzieć na rok, bo takie kary przewidziane są w obowiązującym dziś „Dekrecie z dnia 24 czerwca 1953 roku o uprawie tytoniu i wytwarzaniu wyrobów tytoniowych”. Paradoksalnie dużo łatwiej jest legalnie sprzedać nieletniemu narkotyk w postaci dopalacza niż wyprodukować sto litrów cydru w celu sprzedania ich turyście odwiedzającemu gospodarstwo sadownika. Pisałem już o tym przy okazji cydru wareckiego, który jest produkowany, podawany i sprzedawany zupełnie po partyzancku. Ale pojawił się w tym roku kolejny cydr wyprodukowany zupełnie legalnie i sprzedawany tak samo. Cydr Ignaców dostępny jest w kilku sklepach w Warszawie, Krakowie i Poznaniu, liczba tych miejsc codziennie rośnie, a sam cydr doczekał się licznych tekstów w prasie papierowej i w internecie – wyguglajcie sobie więc szczegółowe informacje sami, zwracając uwagę na to, jakie przepisy o produkcji cydru i zmianie wysokości podatku akcyzowego ułatwiły jego produkcję, a jakie inne – z korzeniami głęboko w PRL – nadal je utrudniają. Efektem jednego z nich są śliczne banderole akcyzowe na każdej buteleczce – przypominam, ze oprócz GB jesteśmy jedynym krajem w UE, każącym je naklejać producentom i importerom alkoholi. Cydr jest wytrawny, z wyraźną goryczką skórki jabłkowej. Niestety cena 9–9,5 zł za butelkę 0,275 l jest zaporowa. Cydr litewski w półlitrowych puszkach kosztuje 5,50 w sieci Tesco, a jego jakość nie jest znowuż taka gorsza niż Ignacowa. Na rynku znalazłem jeszcze legalny cydr od producenta win owocowych z Konina, ale ten jest tylko rozlewany z nalewaków i dostępny na razie w lokalach w Poznaniu, Warszawie i Krakowie. Kosztuje 17 zł za litr, jest słodki, bardziej przypomina sok jabłkowy lub quasi-cydr Sommersby. Tu opis i nota degustacyjna. Polskim cydrom przybywa za to konkurencja ze wschodu. Na rynku pojawił się cydr Royal z Ukrainy wyprodukowany przez Royal Fruit Garden. Oprócz cydru jabłkowego jest jeszcze gruszkowy i cydry z dodatkiem smaków innych owoców. Butelka 0,33 l kosztuje ok. 6 zł, a co najważniejsze – to bardzo dobry cydr. Lepszy nawet niż ten z Ignacowa – a tańszy. Jeśli chodzi o cydry o smakach owocowych to polskim producentem jest H2O, produkt nazywa się Joker, jak wszystkie produkty H2O ma certyfikat koszerności, niestety jak wszystkie ich produkty jest po prostu niesmaczny. Ich bazowy cydr nie jest dobry, a dodatki smakowe nie smakują jak naturalne. Przetestowałem coś co chyba było truskawką, nie polecam. Ale mają ładną butelkę, rynkowej ceny nie znam, znowu kupiłem jakiś przeceniony egzemplarz. I znowu jest konkurencja ze wschodu, smakowe cydry Kiss z Estonii. Puszka 0,5 l kosztuje 6,50 zł, smakuje tak jak produkt H2O – smakowe nieporozumienie. Dystrybutorem jest Kamron, firma, która wprowadziła na nasz rynek całkiem niezłe cydry litewskie.
A jak się mają producenci polskich win gronowych? Jest ich już wielu, listę można przeczytać na zacnej stronie Vinisfera. Ale sprzedaje niewielu, przepisy oczywiście nie sprzyjają. Dla porównania Czesi nawet znieśli akcyzę na wino, żeby wesprzeć swoich producentów – efektem co prawda jest wykupywanie tanich win hiszpańskich i włoskich. Za największego producenta podaje się winnica Zbrodzice, wytwórca wina Herbowego – czerwonego ze szczepu regent i białego z solarisa. To chyba jedyny producent, który przebił się do sprzedaży sieciowej – wina dostępne są w sieci Fresh Market, a mają być w Żabkach. Co prawda powstaje pytanie, jak na dwóch hektarach można wyprodukować tyle wina (a jest go tak dużo, że producent butelkuje je we Włoszech), ale to już temat dla portali winiarskich (plotkarskich?). Polityka cenowa producenta to strzał w stopę – na swojej stronie oferuje butelkę za 50 zł, na szczęście we Fresh Markecie wino kosztuje tylko 35 zł (choć to „tylko” jak dla mnie to jednak „aż”) – czyli winnica bazuje na jakiejś niebotycznej marzy. A jak wino smakuje? Zadziwiająco dobrze – zarówno czerwone jak i białe. Nie znałem wcześniej tych szczepów, oba mi odpowiadały. Niestety za te cenę nie mogę ich kupować.
Na koniec rada dla młodych – jeśli chcecie konsumować  produkty lokalnych producentów alkoholi, jest na to prosty sposób. Wystarczy wyemigrować. Czego wam i sobie życzę.

niedziela, 3 marca 2013

Ze sportów polecam box

Grudniowa grypa zaczęła mijać w styczniu, ale za to w lutym przytrafiło się zapalenie zatok – no i mamy trzeci miesiąc z zerowym lub mocno ograniczonym zmysłem smaku. Przeróżne alkohole odłożone zostały na półkę i czekają aż smak wróci. Tu co prawda nie uprawia się notek smakowych, notki są dla smakoszy, a nie dla pijaków, ale jednak czasami brak takiego opisu czyni cały wpis bezużytecznym. Więc dziś polecimy nie w jakość, ale w ilość. Pojawiają się na naszym rynku winiarskim tzw. BIB-y, czyli bag-in-boxy. To kartonowe opakowania zawierające plastikowy worek o pojemności od 3 do 10 litrów wypełniony winem, które rozlewa się przez plastikowy kranik (ta sama konstrukcja co przy świeżych sokach owocowych z kartonów). W worku nie ma powietrza, przy nalewaniu wina nie dostaje się ono do niego, wiec po pierwszym nalaniu można wino przetrzymywać w kartonie jeszcze przez dwa tygodnie. Wino od momentu rozlania do toreb nie ulega zepsuciu przez około rok, choć w przypadku białych należy ten okres zmniejszyć o połowę. Opakowanie jest ekologiczne, karton nie jest impregnowany, tak więc zamiast kilku butelek, które wylądują na wysypisku, wyląduje tam kawałek kartonu i elementy plastikowe. Z oczywistych powodów wino nie będzie korkowe, trzeba też pamiętać o oszczędności na korkociągu – hardcore’owi wyznawcy boxów w ogóle go nie potrzebują! Największa oszczędność może jednak być na cenie, gdyż standardowa cena boxu o pojemności 3 l (odpowiednik czterech butelek) to okolice 60 zł (nie tylko w Polsce), co daje znakomity wynik za butelkę. Te same wina dostępne w szkle są o około 100% droższe. Zdarzają się droższe wina w kartonie – w sklepie Mielżyńskiego wyczaiłem kartony po 200 zł, a przy nich dumna informacja, że kupując karton w stosunku do czterech butelek oszczędza się 4 zł. To oczywiście wali na łeb cały pomysł marketingowy, bo przy tej samej cenie każdy przy zdrowych zmysłach wybierze butelkę – i to jedną. Dlaczego? Bo minusem kartonu jest nieznajomość zawartości i związane z tym ryzyko kupienia 3 litrów płynu do mycia naczyń. Jak się uchronić przed pomyłką? Pytać czy wino z kartonu jest dostępne też w butelce – i wpierw ją kupić, dopiero potem ewentualnie cały box. Ale musi to być identyczne wino! Taki przypadek znam na razie jeden. Drugie rozwiązanie to czytanie blogów konsumenckich – w tym mojego.
Dziś przegląd pięciu boxów z winami z Półwyspu Iberyjskiego. Cztery zakupione w sklepie Marka Kondrata w cenie 49 – 57 zł. Trzy czerwone, z czego dwa to hiszpańskie stołowe: tempranillo i tempranillo z czymś tam, oraz jedno portugalskie DOC Douro, mieszanka touriga nacional, tinta roriz i touriga franca. Tylko to trzecie ma firmowy karton, z opisami i dobrym wzornictwem. I na jakie byście stawiali? Oczywiście na to trzecie (prawy słupek, góra). A więc trzecie było niepijalne, albo się popsuło, albo producent traktuje karton jak spluwaczkę. Tragedia, wypicie kieliszka skutkuje odruchem wymiotnym. Wino w lewym słupku na dole (oryginalne box był tak fatalnie zaprojektowany, że importer musiał go wymienić na ogólnowojskowy z napisem „wino” w wielu językach) niewiele lepsze, broni się tylko wino dolne w prawym słupku – Campor Toro z winnicy Campos de Enanzo. Czwarte wino od Kondrata, białe verdejo (zielony box), pijalne, to nie to co lubię z białych win, ale w letniej porze dobry sikacz. Poza tym w ofercie kondratowych boxów są dwa wina francuskie stołowe, białe i czerwone, pijalne (cena 65 zł). Gdzie wiec kupić dobre wino w kartonie? Nomen omen w sieci Dobre Wina. Hiszpańska garnacha z winnicy Evohe, małego producenta kilku win, ale firma wygląda na rozwojową, właśnie wprowadzili do oferty tempranillo. Ich wino to Vino de la tierra del Bajo Aragon, a więc coś więcej niż zwykłe wino stołowe, skromne ale ładne wzornictwo kartonu, odpowiednik butelkowy kosztuje 36 zł, karton zaledwie 60 zł. W tej cenie naprawdę niezły napój. Reszty boxów od Dobrych Win nie kupujcie.
Mowa była o kartonach 3 litrowych, najpopularniejszych w Polsce, ale kartony mogą być większe, na polskim rynku działa dystrybutor włoskich win w kartonach 10-litrowych. Wyobraźcie sobie przestrzelić taki zakup – 10 litrów octu winnego do wypicia!

piątek, 18 stycznia 2013

Co pili bracia Lumiere?

Od dłuższego czasu człowiek-pijak nie opublikował żadnej notki, a przyczyny tego była aż dwie. Fatalna grypa, która oprócz zwykłych objawów (40-stopniowa gorączka itp.) dała jeszcze 100% utratę smaku. Alkohol albo nie smakował w ogóle, albo smakował absurdalnie – pomijając fakt, że przy takiej gorączce picie go po prostu nie miało sensu, reakcja wyprzedzała bodziec. Druga przyczyna też wiąże się z sensem, ale umieszczona zostanie w post-scriptum.
Dwa razy do roku w Lyonie odbywają się Targi Winiarzy Niezależnych (targi te kroczą przez okrągły rok przez całą Francję). O winie jednak nie będziemy tu pisać, każdy kto się tym płynem interesuje, wie, gdzie w sieci znaleźć strony mu poświecone. Oprócz wina wystawiają się na tych targach nieliczni producenci koniaków, brandy, armaniaków, calvadosów itp. Napitku braci Lumiere nie było, ale był sprzedawca calvadosów z głównego regionu Pays d’Auge – firma La Pere Jules. Z przyczyn finansowo-badawczych tym razem padło na najmłodszy produkt, calvados 3-letni. Butelka 0,7 (41%) kosztowała 30EUR – niemało, niestety trunki z tego regionu zazwyczaj są najdroższe. Producent oferuje jeszcze calvadosy 10, 20 i 40-letnie. Degustacja mocno rozczarowała – zapach mocno jabłkowy, gryzący, taki sam smak, silna skórka jabłka, gorycz, mocno piecze w gardle, beczka w zasadzie niewyczuwalna. Jak jabłkowy bimber, a nie leżakowany destylat z cydru. To nie jest już hipermarketowy calvados wyprodukowany dzień wcześniej, niestety niewiele jeszcze ma wspólnego z calvadosami dłużej leżakowanymi. Może producent czyni jakiś błąd w sztuce, ale dlaczego on musi tyle kosztować nabywcę? W każdym razie solidne rozczarowanie, butelka została opróżniona, ale bez żadnej smakowej satysfakcji.
Wróćmy do tytułowego pytania. Otóż wielkiego wynalazku dokonali właśnie w Lyonie – tu nakręcili pierwszy na świecie film. Wszyscy zainteresowani mogą obejrzeć muzeum im poświęcone, mieszczące się w ich domu. Szukając napitku, który mogliby spożywać, wybrałem likier zakonu kartuzów – Chartreuse. To chyba najsłynniejszy mocny alkohol produkowany w regionie Rhône-Alpes, którego największym miastem i siedzibą władz jest właśnie Lyon. Obecnie produkuje się go w Voiron w departament Isère – warto przypomnieć, że polsko-czeska rzeka Izera ma to samo pochodzenie nazwy: od celtyckiego „isirás”, czyli „bystry”. Chartreuse to likier ziołowy z pięćsetletnią historią i utajnioną recepturą, do którego produkcji używa się ponoć 130 ziół i roślin, leżakowany w dębowych beczkach przez osiem lat. Ma kilka odmian, chyba najbardziej klasyczna jest zielona o mocy 55%, w butelkach 0,35 i 0,7 l. Na miejscu większa butelka kosztuje 30EUR, w sieci Nicolas 35EUR. Po otwarciu uderzenie intensywnego, nieskomplikowanego, odrzucającego mocą alkoholu zapachu przypominającego... Becherowkę. W zasadzie już na tym etapie można zwątpić w pięćset lat zakonnej tradycji – ewentualnie uznać, że przez te 500 lat faktycznie nic nie zmieniono w recepturze, a że wtedy uważano ten trunek za lek, to o smaku lekarstw się nie dyskutuje. Problem w tym, że nawet mocno apteczne włoskie amaro urzekają skomplikowanością zapachu, a ten jest jednowymiarowy jak właśnie Becherowka. Czy smak uratuje renomę marki? Niestety tu jest gorzej, bo trunek się smakowo rozjeżdża, te 55% czuć bardzo wyraźnie, alkohol pali w gardle, słodycz jest nadmierna, smak za to jest prościutki jak syrop pini. Drugie lyońskie rozczarowanie. Nie bez powodu na kontretykiecie nic specjalnego nie ma o pochodzeniu likieru, za to dominują propozycje koktajli. Skoro degustacje się nie udały, zapraszam do lektury post-scriptumów.

PS1. Zacznijmy od dobrych wiadomości. Lokalne przepisy krajowe dotyczące whisky szkockich i irlandzkich ograniczają możliwość używania tych nazw do napojów wyprodukowanych wyłącznie w tych krajach. Moje podejrzenia, że w UE można je robić gdzie indziej, należy stanowczo odrzucić. Ostatecznie przekonało mnie to, iż napis na szkockiej whisky „Label 5” informujący, że jest o produkt francuski, stoi w sprzeczności z miejscem produkcji, czyli gorzelnią Glen Moray, zlokalizowaną w Elgin w regionie Speyside. Gorzelnia jest własnością francuskiej firmy La Martiniquaise i produkuje się tam też zacne malty. Jak wspomniał już pewien komentator, „Label 5” jest bardzo popularną whisky – we Francji może i najpopularniejszą. Jak wspomniałem już ja, jej wersja najtańsza może służyć najwyżej jako odwaniacz w toaletach, pod warunkiem umieszczenia na niej zakazu spożycia. Zresztą nadal podejrzewam, że ci Francuzi cos tak kombinują z destylatami wyprodukowanymi we Francji, ale są to nieuzasadnione podejrzenia, zapewne przejaw jakiejś fobii. Niezgadzających się z ta opinią serdecznie pozdrawiam.

PS2. Wiadomości średnie. Normalizacja postępuje, pracownicy PARPA (Państwowa Agencja Rozwiązywania Problemów Alkoholowych) wytrzeźwieli i przypomnieli sobie, że przepisy IIPRL nie przewidują istnienia internetu, więc sprzedaż alkoholu tą drogą jest nielegalna. Są już pierwsze ofiary, internetowy sklep Tesco wycofał alkohol z oferty, czekamy na następnych. Zakazana jest też reklama alkoholu poza miejscem sprzedaży, są pierwsze efekty, sieć Makro z gazetek prezentowanych w internecie wycofała informacje o alkoholach, zastępując je napisem „Ofertę alkoholi znajdziesz teraz w stoisku alkoholowym”. To kolejne kroki w dobrym kierunku – zakazu spożycia alkoholu połączonym z nakazem zapłacenia odpowiedniej akcyzy.

PS3. Wiadomości złe – ale tylko dla autora bloga. Statystyki gugla są lekko przerażające – odwiedzający to miejsce najczęściej szukają informacji o whisky Mc-coś-tam – niedostępnej w Polsce, markowym produkcie sieci Penny-coś-tam, wykorzystywanym przez Niemców w tajnym programie eksterminacji nizin społecznych i imigrantów z Polski. O palmę pierwszeństwa nadal walczy bourbon z Leedla, ślady tej walki widoczne są w komentarzach, moja sugestia, że są na świecie zwyrodnialcy, tacy jak ja, którym to coś może nie smakować, spotkały się ze stanowczym odrzuceniem – trunki z Leedla tylko przypadkowo są tanie, nieprzypadkowo zaś są co najmniej pijalne, a w zasadzie niezłe. To nie jest blog znawcy z notkami smakowymi (polecam Milerpije, strona się rozwija, prawie codziennie nowe ciekawe wpisy), to są moje osobiste i subiektywne uwagi o przeróżnych kwestiach związanych z alkoholami – smakiem, ceną, dostępnością, historią itp. Rozumiem, że jak widać z PS2, są problemy ze zdobyciem informacji w sieci, ale doradzam po prostu spacer do sklepu, wydanie tych 35 zł i konsumpcję. A potem są dwa wyjścia – albo było niedobre i szukamy dalej, albo było dobre i jesteśmy szczęśliwi z udanego zakupu. Żaden z tych scenariuszy nie przewiduje mojego udziału. Postanowiłem zmienić tak treść niektórych starych wpisów (a raczej niektórych wyrazów w nich), żeby gugiel nie mylił mnie z gazetką Leedla. Ciekawostka: w okresie przedświątecznym sieć ta oferowała Lexibook TV Games Console za 129 zł. To dobra alternatywa dla markowych konsol za tysiące złotych. Ma tylko jedną wadę – jakość gier porównywalna jest z ZX Spectrum odtwarzającym je z kaset magnetofonowych. To oczywiste, że ludzie szukają dobrego produktu za niską cenę – ale czy jest oczywiste szukanie nowego Opla Astry w cenie używanego Cinquecento? Czy jest rozsądne szukanie dobrej whisky w cenie destylatu z ziemniaka? Narażę się ponownie, ale stwierdzę kategorycznie – doświadczenie podpowiada mi, że w cenie destylatu z ziemniaka można dostać coś o jakości destylatu z ziemniaka. Zdarzyć się może, że ktoś będzie chciał proponować światu destylat z ziemniaka w zawyżonej cenie, ale odwrotnie raczej nie. Chyba, że mamy do czynienia z celowym obniżeniem ceny w celach promocyjnych lub pozbycia się zapasów.
Tak więc – bezsensownym dyskusjom o wyższości taniego nad droższym mówię gromkie NIE! A w każdym razie NIE TU! Jeśli ktoś przyjdzie tu jojczeć, że go uraziłem, ośmieszając najlepsze co wypił w życiu, to ja mu od razu odpowiadam: „Ты кто такой? Давай, до свидания!”.