wtorek, 19 stycznia 2016

Glosy do kieliszka

Nie napisałem w 2015 102. wpisu, bo przypomniałem sobie, że jednak serial o czterech pancernych nie był moim ulubionym dziełem sztuki filmowej, wybierałem filmy Godarda i Truffauta. Że nie był to najlepszy wybór przekonałem się później, ale na to trzeba się zestarzeć. Ale że „Czterej pancerni” nie był ani dobrym serialem, ani nie zawierał klatki prawdy wiedziałem intuicyjnie (inna sprawa, że dał zajęcie znakomitym aktorom).
No wiec teraz, żeby nie zapomnieć o blogu, kilka uzupełnień.
Nie mogłem kupić alkoholu w niemieckim Amazonie, więc kupiłem sobie kalendarz literacki od wydawcy Schöffling & Co., jako posiadacz kota od kilku lat kupuję właśnie taki o kotach. Nie mam konta w euro więc zamiast 4,25 płaciłem 4,55, teraz bym zapłacił chyba z osiem. Czyli żeby sensownie płacić za alkohol w sieci trzeba mieć konto w euro – to jest wydatek 30 zł rocznie. Z tym, że kupić taki alkohol łatwo nie jest, bo jest to nielegalne. Każda sprzedaż w Polsce procentów przez sieć jest nielegalna. Albowiem 1) nie można sprawdzić wieku kupującego oraz 2) ustawodawca założył miejsce fizycznej sprzedaży alkoholu, a sprzedaż przez internet je unieważnia – firma z Płocka może sprzedać w Mławie. Są w tej sprawie wyroki sądowe, choć większość sprzedawców się nimi – na razie – nie przejęła. A sprzedawca z zagranicy ma jeszcze bardziej pod górkę, bo żeby złamać prawo musi jeszcze odprowadzić w Polsce podatek VAT i akcyzowy. To pierwsze można jeszcze zrobić przez jakieś systemy elektroniczne, ale do tego drugiego trzeba w Polsce założyć filię. To jest jakaś teksańska masakra. Ale przy okazji sprawdziłem i jeśli znalazłem sprzedawcę w Polsce produktów oferowanych przez Amazon (bezpośrednio, a nie jako pośrednik) to ceny były zbliżone. Więc już sam nie wiem – nie ma u kogo kupować, cenowo bez sensu – poradź, czytelniku, co robić?
Znalazłem w sieci – zapewne jedno z wielu – zestawienie najmocniejszych alkoholi świata – to coś wnosi do mojego wpisach o najmocniejszych spożytych przeze mnie. Ale więcej wnosi wspomnienie Janusza Szpotańskiego:
„Ponieważ panowała wówczas moda na Hemingwaya, młodzi poeci grali role silnych mężczyzn, silnych ludzi, toteż zamiast zwykłej wódki zakupili spirytus. Jednakże, jak przyszło co do czego, to okazało się, że spirytusu to oni pić nie umieją, ja natomiast — doskonale (co zresztą, nawiasem mówiąc, można wydedukować z tekstu Carycy). Otóż spirytus pije się w ten sposób, że po wchłonięciu kieliszka z jego zawartością wydaje się ów charakterystyczny chuch, żeby nie poparzyć sobie języka i jamy ustnej. O tym elementarnym sposobie nie mieli oni zielonego pojęcia, a spirytus poza tym taką ma jeszcze właściwość, że działa uderzeniowo, to znaczy, że kiedy się go pije, człowiekowi wydaje się, że nic go nie bierze, że cały czas jest trzeźwy, a później następuje nagle to słynne spirytusowe uderzenie, po którym na ogół całkowicie traci się świadomość, spada się pod stół i budzi się dopiero następnego dnia rano z potwornym bólem głowy. Tym razem jednak nie doszło do tego: oni się dokądś spieszyli, więc nie siedzieliśmy w tym mieszkaniu do oporu, lecz w jakimś momencie wyszliśmy stamtąd na ulicę. Na rogu pożegnałem się z nimi i odtąd wszystko już, do dzisiejszego dnia, rysuje mi się wyłącznie w formie takich większych lub mniejszych plam. Głównie były to plamy szaroniebieskie, pod którymi, jak się nietrudno domyśleć, kolejno kryli się milicjanci, radiowóz i komisariat.”
Mam nadzieję, że nie łamię prawa autorskiego, tekst ktoś umieścił w sieci, chyba mając prawa. Pan Szpotański był – prawie – szachowym mistrzem Polski, widać stąd, że picie alkoholu nie musi szczególnie wpływać na intelektualne możliwości obywatela – choć może. Ale na fizyczne wpływa – wzmacnia i krzepi.
Na zdjęciu niedawno nabyta butelka tarchunu – napoju z estragonu. Po poprzedniej sprzedawanej w Polsce – gruzińskiej – kolejna wpadka. Niepijalny ulepek, pół tablicy Mendelejewa. A rzecz nie jest łatwa – w Moskwie jedna na 10 butelek jest pijalna. Jak tam powrócę w tym roku to udam się na poszukiwanie najlepszego tarchunu na rosyjskim rynku.
Obok okowita mazurska – destylat z miodu. To flagowy - według mnie - produkt polskiego gorzelnictwa. Musiałem natychmiast kupić bo z dnia na dzień nawiedził mnie gość z Rosji z naręczem spirytusowych prezentów i musiałem się czymś zrewanżować. No to telefon do firmy Piasecki – producenta. Producent ma przedstawiciela w Warszawie, ten wskazuje trzy adresy, ale poleca jeden. I faktycznie, klub (!) Bazar na Jagiellońskiej przy Okrzei sprzedaje to za 117 zł – najniższa cena jaką znalazłem. A o prezentach z Moskwy napisze bo jest o czym.
No i jest na zdjęciu gin lubuski. Jak można dwa razy skłamać w dwuwyrazowej nazwie? Udało się Lubuska Wytwórnia Wódek Gatunkowych w Zielonej Górze sprzedała się szwedzkiemu V&S (państwowe! kolejny przykład prywatyzacji państwowego państwowemu). Państwowy V&S sprzedał się Pernod-Ricard, ci mają za dużo ginu w UE, wiec odsprzedali markę Gin Lubuski niemieckiej firnie Henkell, która produkuje swoje produkty w Toruniu (to są wieści ukradzione pewnemu internaucie, źródła nie podam, bo się nie podpisał). Sorry (ale jaja, ale jaja), ale Toruń – poza Nowym Tomyślem – to tajna broń kosmitów w walce z ludzkością. No i niestety tak się stało. Z nienajgorszej podróbki ginu zrobiono gorszą podróbkę błota. Niepijalne, masakra. Widziałem w sieci wpisy z 2015, potwierdzające, że ktoś zniszczył ten produkt.
PS. Pisane bez poprawek w trakcie spożycia prezentów z Moskwy, łał!