środa, 30 listopada 2016

Co pił Mikołaj Kopernik?

Nawiedziłem miasto pierników – oczywiście po to, by nakarmić zwierzęta w zoo. To w Torunie jest możliwe, bo w tamtejszym zoo jest kilka zwierzaków zagrodowych, a w kasie sprzedają dla nich karmę. No ale nie sama karmą dla osłów człowiek żyje, więc kupiłem coś i dla siebie. To są produkty dostępne w całej Polsce, ale jednak pite w Toruniu kilkaset metrów od pomnika Kopernika smakowały inaczej. W Toruniu kiedyś byli dwaj niemali sprzedawcy alkoholu – lokalny Polmos i Toruńskie Piwnice Win. I to się nie zmieniło, ale obecnie firmy te działają pod nazwami Toruńskie Wódki Gatunkowe i Henkell & Co, Polska, sp. z o.o. Ta druga firma to producent produktów prowymiotnych, wystarczy wymienić wina Castell, Nalewkę Babuni (nie mylić z podpaskami babuni), wermut Totino, brandy Romate, a od niedawna gin Lubuski (wspominałem, że przy okazji zmiany producenta zmienił smak – z à la jałowcowego na zdecydowanie błotno-piwniczny). Więc skupiłem się na tej pierwszej, zwłaszcza, ze jakiś czas temu zobaczyłem, że robią chrzanówkę – pod nazwą Toruńska Chrzanówka – a jestem po pierwszych doświadczeniach „zrób to sam” z taką wódką. Wypiłem chrzanówkę, żurawinówkę, malinówkę i piernikówkę. Po kolei: chrzanówka (37,5%) –  całkiem niezła, lepsza od mojej i trochę gorsza od rosyjskiej, słaby aromat, mocny smak świeżego chrzanu; żurawinówka (37,5%) – w zasadzie bez cukru, więc wytrawna, trochę za bardzo w związku z tym drapiąca w gardle, smak raczej naturalny; malinówka (32%) – mało cukru, wiec nie przypomina nalewki malinowej tylko wódkę o smaku malinowym, ale smak naturalny, nie czuć syntetyczności znanej mi np. z produktów Absoluta, trochę zaskakuje, ze przy małej mocy nadal czuć gryzienie w gardle, ale generalnie OK.; piernikówka – ta nalewka ziołowa, ale wyczuwalny jest smak piernika (czyli ktoś wiedział, z czego robi się pierniki). Zaskakująco dobre jak na produkty przemysłowe. Gorzelnie można zwiedzać, jest przy niej sklep firmowy, ale może innym razem tam się wybiorę, to jest dość daleko od centrum, po prostu mi się nie chciało. Wódki kupowałem w sklepie przy Szerokiej, 33 zł za 0,5 l, wszystkie w fajnych butelkach typu krachla – dobre na prezent. Pisze wódki, ale oczywiście te o mocy poniżej 37,5% nie są wódkami i producent o tym wie. Nie wiedział producent Żołądkowej Gorzkiej i przy kolejnej obniżce mocy alkoholu (tym razem do 36%) zapomniał usunąć z etykiety napis „wódka” – skończyło się karą i publicznymi przeprosinami w prasie.
Wspomniałem o własnej chrzanówce – następny wpis o moich tegorocznych rękodzielniczych wytworach.

wtorek, 11 października 2016

Bocian podrzucił mi żubra w Biedronce


Starka to żytnia wódka starzona w dębowych beczkach. Może zawierać dodatki: wino, liście lipy lub jabłoni. Najmłodsza ma 5 lat. Proste? No nie tak zupełnie. Bo jest jeszcze „Starka”, rosyjska lub litewska nalewka, do której produkcji można użyć starki, ale nie trzeba. No i taką właśnie „Starkę” nabyłem, w dodatku nabyłem w Biedronce. Do dyskontów po alkohol się nie udawam, wybór jest mały, a ceny wcale nie najniższe. Mój uniwersalny miernik cen – 0,7-litrowa butelka brandy Stock – sytuuje Biedronkę w środku stawki. Ale tym razem skusiła mnie nowość (?) i przystępna cena – 29 zł.
No i nabyłem butelkę 0,5 l, mocy 43%, z etykietą przedstawiającą bociana w stroju kelnerskim, podającego na tacy butelkę z dwoma kieliszkami. Na etykiecie tej butelki jest bocian podający butelkę, na której etykiecie jest … itd. Na oryginalnej kontretykiecie napis, który musze przytoczyć w całości: „They say that in old days Lithuanian men would make Starka to celebrate the birth of their first son. Unique drink delivered by the stork. Strong & special. Aged in oak barrels, , with the leaves of apples and pears. We are proud of Stumbras Starka. A recipe unchanged. Respect for the traditions of our men. Stumbras Starka original spirit drink. Ingredients: softened water, rectified grain ethyl alcohol, wine, brandy, sugar, apple-tree and pear-tree leaves, spices, colour: plain caramel”. Polska kontretykieta: “Napój spirytusowy “Stumbras Starka”. Składniki: woda zmiękczona, zbożowy rektyfikowany spirytus etylowy, wino, brandy, nalew z roślin, barwnik: karmel, cukier”. Czyli jest i nawiązanie do oryginalnej starki, którą zgodnie z tradycją zakopywano w beczce w ziemi przy urodzinach syna, a konsumowano przy jego weselu (stąd zapewne pojawienie się na etykiecie bociana), są starczane liście, jest i sama beczka – ale cała reszta dodatków wygląda tak, jakby po zakończeniu przyjęcia zlał resztki z kieliszków, posłodził i zabrał się do konsumpcji. No i ja się niestety zabrałem, w skrócie napiszę tylko – koło beczki to nie stało, najwięcej jest cukru, głowa – oprócz bólu – ciągle pracuje nad odpowiedzią na proste pytanie: po co? Po co ktoś zrobił taką mało pijalną zlewkę? Jedna z najgorszych ziołowych nalewek, jakie piłem.
A skąd trzecie zwierzę, żubr, w tytule? Bo nazwa producenta, Stumbras, przetłumaczona polski to właśnie „żubr”. Produkują wódki czyste – zbożowe, pijalne, mają model z kłosem w środku, po zakończeniu konsumpcji kłos można zjeść, poza tym „Trzy dziewiątki”, słynną nalewkę opisywaną przez Wańkowicza jako „Trisz divinis” (obecna nazwa litewska Trejos Devynerios), cała masę smakowych wynalazków. Raczej rzeczy podłe, biedronkowy bocian niestety moją opinię tylko potwierdził.

niedziela, 2 października 2016

Co pił Archimedes?

Tym razem padło na Syrakuzy. Nie, nie jedne z siedmiu Syrakuz w USA, ale Syrakuzy na Sycylii. To trzeci mój pobyt na tej wsypie i mam nadzieję, że nie ostatni. Syrakuzańskie stare miasto to de facto wyspa Ortigia, poza nią jest jeszcze na północy miasta zbiorowisko ruin greckich i rzymskich, ale tam pokoju nie wynajmiecie. Wyspa rozciąga się między mostami (dwoma, trzeci zlikwidowano niedawno) a zamkiem maniaków (Castello Maniace). Warto zatrzymać się bliżej mostów i to w uliczkach, na które nie wjechał samochód Googla, bo im bliżej maniaków tym więcej turystów i wyższe ceny. Polecam Ortigię na kilkudniowy pobyt, potem zaczniecie się nudzić i oprócz picia niewiele zostanie do roboty (czyli wreszcie będzie można się skupić na zasadniczym celu wyjazdu). Wycieczki kolejowe są możliwe, ale odległości do ciekawych miejsc są spore, lepiej wynająć samochód, we Włoszech prowadzący może mieć do 5 promili alkoholu we krwi. Jak zwykle wypiszę listę miniporad turystyczno-alkoholowych, jak kto ciekawy, mogę dopisać coś więcej.
Piwo: jak to zwykle na prowincji włoskiej królują koncernowe lagery, pierwsze piwo kraftowe widziałem na lotnisku w Katanii. Z lagerów króluje Dreher, całe nowe miasto (to za mostami) usłane jest pustymi butelkami (w każdym razie parki i skwery), widocznie jest dobre przecięcie cena/jakość. Z Dreherem jest ciekawa sprawa, pan Anton Dreher w XVIII wieku pozakładał masę browarów w cesarstwie austro-węgierskim, ale także we Włoszech. Tak wiec jest włoski Dreher i węgierski Dreher, ale nie mają już ze sobą nic wspólnego (zapewne poza koncernowym smakiem) – włoski jest Heinekena, a węgierski SABMillera.
Wino: potwierdzam starsze relacje: wina białe są kiepskie (w porównaniu z czerwonymi na tym samie poziomie cenowym), ale w ogóle wszystkie na niskiej półce są kiepskie, trzeba się wspiąć na poziom 6€, a najlepiej 8€. Co nie ma sensu, bo w tej cenie można kupić solidną flaszkę czegoś mocniejszego.
Mocne alkohole: za 8-10€ można kupić 0,7 l grappy, sambuki, brandy albo rumu. Trunki starzone są o ok. 5€ droższe. Za 10€ kupiłem 0,5 l Grappa dell’Etna, „affinata in barrique”, faktycznie beczka złagodziła ostrość grappy i faktycznie została wyprodukowana pod samą Etną – wytwórnia Russo w miejscowości Santa Venerina. Pozostałe ciekawostki opisze osobno poniżej.

Gdzie pić: w zasadzie już pisałem – za mostami. Tam gdzie nie ma turystów. Ceny maleją kilkakrotnie. Ale też zawsze was zaskoczą – bo Włosi leją alkohol „na oko” – i tak samo wyceniają. Znalazłem np. knajpkę Il Girasole (Słonecznik) (w zagłębiu punktów bukmacherskich na Largo Empedocle), gdzie nad barem stały trunki, o których właściciele nic nie wiedzieli – jakby były tylko dekoracją. A wśród nich starzona grappa (zapomniałem nazwy), mocna i smaczna. Za każdym razem dostawałem inną porcję (ale zawsze słuszną) i w innej cenie (ale zawsze rozsądnej). Rekordowa nalewka jest na zdjęciu – obok półlitrowa butelka wody dla porównania.
Gdzie kupować: jak zwykle radzę znaleźć solidny market. Wpierw znalazłem Conada na Via Re Ierone, ale potem odkryłem Deco na Corso Gelone – to samo Deco, które ratowało mnie w Rzymie. Kupicie tam i picie, i niezłe jedzenie – w bardzo dobrych cenach. Odradzam mniejsze sklepy, nawet sieciowe (Crai), kiepski wybór alkoholi, towary spożywcze biedronkowe (np. krem z pistacji taniutki, ale w 50% składa się z oleju palmowego). Sklepy specjalistyczne z alkoholem nie są na moją kieszeń, ale jeden muszę polecić. Firmowy sklep firmy Sicilsapori na Via Amalfitania 11/13, to jest samo centrum Ortigii, niedaleko katedry. Tam są produkty lokalne: likiery, przetwory owocowe, makarony, wina i destylaty. Słynne limoncello w prawie idealnej wersji (30%), naprawdę niezłe, ale oprócz niego likiery w 9 smakach. Postawiłem na cynamon i (mimo, że słaby, 20%) to był dobry wybór. Tam też można kupić lokalny muskat bez wyprawy do winnicy. Polecam lotnisko w Katanii (do Syrakuz dotrzecie zapewne właśnie przez nie). Kilka sklepów, każdy inny, spory wybór alkoholi – o wiele większy niż w Rzymie, gdzie firma Aelia (znana już z Okęcia) wzięła wszystko i wybór jest w zasadzie żaden.
Gdzie jeść: zazwyczaj o tym nie pisze, ale tym razem poradzę – kupujcie arancini na wynos. Tanie i lepsze od pizzy. Są liczne inne przekąski, ale zazwyczaj we francuskim cieście, za którym nie przepadam. Jak chcecie odchudzić portfel, jadajcie w restauracjach. Ale polecam cukiernie, ciekawe ciasta, ciastka, granity, sorbety, lody – ale pamiętajcie, tylko za mostami!
Ciekawostki: szukałem produktów lokalnych. Pisałem o likierach, sycylijską specjalnością są cytryna, pomarańcz (ale skórki, nie miąższ) i pistacje – ale poeksperymentujcie z pozostałymi smakami. Butelka 0,5 l = 12€, 0,2 l = 8€, 0,1 l = 6€. Te likiery nazywają się rosolio – czyli to są nasze rosolisy (cynamon to cannella, jak zapomnicie, to rysunki na etykietach ułatwią wam wybór). Lokalne wino to muskat. W Syrakuzach jest nawet producent, Azienda agricola Pupillo na Contrada Targia, to jest coś w rodzaju agroturystyki, jest hotel, są degustacje. Ale dojechać trzeba samochodem. Kupiłem za to na Via Amalfitania inną butelkę Moscato di Siracusa – nie znam producenta (a wiec może to było Pupillo), wyprodukowano dla Sicilsapori, rocznik 2011, 14%, 0,5 l kosztuje 18€, niestety to standardowa cena (poza wyjątkiem, o którym później). Muskat jak muskat, trochę za mało słodki, za to ma w smaku jakieś grzyby, pleśnie, coś łamie smak typowego Muskata, ale i tak niewarte swojej ceny. I tu mam dobrą wiadomość. Równie znany jest muskat z Noto. Wsiadacie więc w Syrakuzach do pociągu, za 3,5€ w pół godziny jesteście w Noto. Zwiedzacie albo nie, w każdym razie na samym końcu turystycznej trasy (to jeden długi deptak), tuż przed rondem, po prawej stronie jest sklep z winami. W środku są wina z beczek a także moscato di Noto w plastikowych butelkach. 10€ za 1 l (na zdjęciu to ta duża butelka po lewej od destylatów). A smak.. a smak bardzo podobny do tego z Syrakuz.
Jak macie samochód do możecie pojechać do dużej i znanej winnicy sycylijskiej – Planeta, a raczej do jednej z winnic tej firmy, Contrada Buonivini koło Noto. Degustacje, poczęstunki – cennik jest na stronie. Po drodze do Noto mija się Avolę – od tej miejscowości wziął nazwę najsłynniejszy szczep sycylijski, Nero d’Avola. Jak wypić nerodawolę z Avoli? Wystarczy w Syrakuzach w niedzielę pójść do budynku starego targu (nie mylić z Antico Mercato pod gołym niebem, czynnym codziennie). Tam rozkładają swoje stragany lokalni producenci (tacy raczej root czy eko), między innymi Azienda Avola Nicoletta. Sprzedają nerodawolę w plastikowych butelkach – 1 l za 2,5 €, 5 l za 8€. I co? I okazało się pijalne! Tak wiec nie obawiajcie się plastikowych opakowań i niskich cen.
Aha, Archimedes, byłbym zapomniał, urodził się i zginął w Syrakuzach. Niedouczeni twierdzą, że wymyślił śrubę, a ja wiem, że wymyślił korkociąg.

czwartek, 8 września 2016

Co pił akademik Łomonosow?

Przepraszam za nieobecność, ale znalazłem już jej winnego. To firma Google. Chciałem po powrocie z wyjazdu napisać notkę i okrasić ją pokazem slajdów. Na Blogspocie (Bloggerze) to nic trudnego. Wrzucasz zdjęcia do Picasy, układasz w pokaz slajdów, kopiujesz jego kod, wklejasz do bloga i gotowe. A tu nie ma Picasy. W zamian jakaś usługa, która kastruje zdjęcia do rozdzielczości 10 dpi, w dodatku jak ją znalazłem, to nie miała jeszcze slajdów. Po kilku dniach się pojawiły, ale bez kodu. Poddałem się. Nie wygram z panami Brinem i tym drugim przystojniaczkiem. Rozwiązaniem jest przejść na Wordpressa, ale kto by mnie wtedy odnalazł. Walczę z Brinem jego własną bronią, pokaz zdjęć wykonałem korzystając z guglowkiej funkcji „docs”. W opisach podaje numer zdjęcia, musicie je odszukać sami.
Teraz możecie już zacząć lekturę, a żeby była milsza proponuję podkład dźwiękowy. Utwór zespołu Leningrad „W Piterze pić” – zespół co prawda od lat zjada własny ogon (a raczej sznur) , ale treść piosenki dokładnie odpowiada treści notki, a jako alternatywę utwory narodnego artysty Koli Bieldego – polecam jeden z utworów o jeleniu, „A olieni lutsze”, co prawda nie jeździłem na jeleniu, ale jadłem go z puszki.
Celem ostatniej wyprawy były noce. A konkretnie białe noce w Petersburgu. Chciałem zobaczyć, jak to jest nie mieć nocy. Dla niektórych pijących to może być problem – jeśli ktoś nawykł pić jedynie po zmierzchu, to się nie napije, a jak ktoś zamierza pić do rana, to musi się uzbroić w cierpliwość. Ale wbrew pozorom najgorzej mają abstynenci – akurat trwał ramadan, w czasie którego nie można nawet pić wody – jak tu ugasić pragnienie, skoro nie nadchodzi zmrok? Rozwiązanie jest trywialne, zmrok i poranek zostały zastąpione ustalonymi godzinami. Ale ustalone godziny, tu będące wybawieniem od posuchy, mogę też być utrudnieniem w ugaszeniu pragnienia. Bo w Rosji jest częściowa prohibicja, w Moskwie alkohol można w sklepach kupić do godziny 23, a w Petersburgu zaledwie do 22. Przedsiębiorczy sprzedawcy znaleźli sposób na obejście tego przepisu – w sieci sklepów RosAl, całodobowo trwa wyszynk, po 22 można tam kupić butelkę do spożycia na miejscu (teoretycznie powinna zostać otwarta, zapewne tak nie jest, bo jak tu wynosić otwarte wino musujące) i wziąć ją ze sobą. Jak wygląda taki sklep – czytajcie dalej. Wizyta była dwuetapowa – Moskwa i Petersburg. Moskwę znam, wiec zamiast zwiedzaniem zajmowałem się intensywnym spożyciem, tak wiec niewiele napiszę, bo też i niewiele pamiętam. Petersburg znowuż zwiedzałem, wiec i alkoholu spożyłem mniej – i tak źle, i tak dla treści blogowych niedobrze. Szukałem z jednej strony miejsc oldschoolowych, które nie zmieniły się od czasów radzieckich, z drugiej strony czegoś najnowszego, hipsterskich nowalijek. O tych miejscach na końcu, teraz o samych napojach.
Nastroje antyalkoholowe. O prohibicji pisałem, przy wjeździe do Moskwy banery zachęcają do podzielenia się z władzami wiedzą o nieprawidłowościach w sprzedaży alkoholu. A w samym mieście mural antyalkoholowy (zdjęcie 1), plakaty antyalkoholowe i podobno antyalkoholowe jaczejki, które spożywających na ulicy piwo namawiają do tradycyjnej rosyjskiej abstynencji. Mnie nie namówili, bom nie Rosjanin.
Napoje bezalkoholowe. Pisałem kiedyś o napoju estragonowym, tarchun, tym razem postawiłem przed sobą zadanie – znaleźć i polecić najlepszy tarchun. Słowo daję, wypiłem ich chyba osiem, ale nie pamiętam zbyt dużo (bo piłem je w Moskwie). Dwie wskazówki – musi być raczej droższy i powinien pochodzić z krajów postsowieckich – np. Osetii albo Armenii. Nie mam zdecydowanego faworyta, w każdym najczęściej raził mnie trochę za wysoki poziom cukru. Przy okazji pojawiła się nowość (a raczej odrodziła, bo nowością wcale nie jest) – napój z berberysu. Kolor oranżady i smak oranżady – a jednak to naturalny berberys. Przy Placu Czerwonym rozłożył się sezonowy jarmark z rękodziełem i tradycyjnymi kulinariami, tam stały straganiki z napisem „Smak dzieciństwa”, na których rozlewano tradycyjne napoje – to trochę odpowiednik naszych saturatorów. Wyglądało to tak że z olbrzymich szklanych stożków do szklanki wlewano trochę syropu (pięć smaków do wyboru, między innymi właśnie tarchun i berberys – zdjęcie 2), a potem resztę uzupełniano wodą gazowaną. O dziwo napoje były smaczne i pijalne, porównywalne z tymi butelkowanymi.
Pierwsze tarchuny kupiłem na Bazarze Daniłowskim, to moskiewski odpowiednik naszych targów śniadaniowych – bardzo duża przestrzeń wypełniona w środku stoiskami spożywczymi, pod ścianami barki zarówno z potrawami tradycyjnymi jak i hipsterskimi nowalijkami (zdjęcie 3). Mieszają się bliższy wschód, dalszy wschód i zachód. Ceny raczej wysokie, ale warto obejrzeć. Znużonych hipsterką zachęcam do odwiedzenia targu Dorogomilskiego. Zdominowany przez Azerów, dobrze zaopatrzony, imponujący dział mięsny. Ale z napojami krucho, a z alkoholem zupełna porażka. I co z tego, skoro w okolicy jest najlepszy monopolowy w Moskwie?
Jak zwykle opiłem się znakomitych wód mineralnych – Essentuki 4 i 17 oraz Nowotierska. Kupujcie największe pety, i nie szukajcie jej w sklepach najtańszych i najdroższych – to typowa średnia półka.
Soki owocowe – zaskoczenie, ale sok z brzoskwini i moreli mają tu znakomity. Aksamitny, śmietanowy, gęsty, smaczny – u nas takich nie ma. A wiec u nas pijcie jabłko, a morelę zdecydowanie w Rosji.
Piwo. Zachodzi tu proces podobny do naszego. Piwa koncernowe są coraz gorsze, ale napłynęła nowa fala i bez problemu można kupić piwa rzemieślnicze – na podobnym poziomie co u nas. Z tym, że ten pierwszy proces wyraźniej czuć, bo wszystkie koncerniaki wypite przeze mnie nadawały się do zlewu. Zero chmielu, ale za to smakują jak dosładzane. Koncerny (tak jak u nas) chcą pożreć rzemieślnicza konkurencję, więc same produkują jakieś ale’e, wypiłem dwa i to nie stało nawet np. koło AIPY z Żywca (która nie stała nawet koło średniego kraftu).
Cydr. Powoli się pojawia, są nawet wyspecjalizowane bary z cydrami, ale raczej importowanymi, lokalna produkcja skromna (dostępna głownie w miejscach, gdzie są piwa rzemieślnicze). Na moskiewskim rynku jest od niedawna polski Cydr Ignaców, podobno nieźle się sprzedaje. Na wspomnianym targu koło kremla przypadkowo natknąłem się na napój zwany przez sprzedawcę „buza”, który okazał się całkiem przyzwoitym cydrem (także w wersji perry), widocznie funkcjonował już od lat jako tradycyjny napój ale pod dziwną nazwą – bo buza to nazwa lekkiego azjatyckiego alkoholowego napoju z prosa lub kukurydzy. Ciekawa natomiast jest zbieżność nazw „buza” i „booze”.
Wino. Bez szczególnych zmian, znowu tak jak w Polsce, kiedyś było większy, teraz rynek się ustabilizował, na półkach nieciekawa fabryczna produkcja, a wina lepsze za drogie. Pojawiły się sklepy oferując wina z nalewaka, ale już ich nie ma. Pozostałem przy swoim dawnym wyborze – wino musujące Abrau Durso, dobra cena, dobra jakość, jest w wersji brut. W zasadzie dostępne w każdym sklepie. W Petersburgu w sklepie RosAl skusiłem się na jakieś tanie modele –w tym na legendarne Russkoje Szampanskoje, bo źródłowo pochodziło właśnie stąd (zdjęcie 4). No i dostałem dokładnie to, co mogłem dostać za 10 zł.
Mocne alkohole. W zasadzie jedno odkrycie, w knajpie Kamczatka dostałem lokalnego wyrobu chrzanówkę. Nic prostszego –zalewa się pokrojony korzeń chrzanu wódką i czeka. Jeśli chrzan jest świeży to dominuje nad smakiem wódki, wiec można użyć jej najgorszej odmiany. Zachęcony, po powrocie zrobiłem sam i zadziałało. Przy okazji zalałem przywieziony świeży estragon (targ Dorogomilski! Prosto z Azerbejdżanu!), w efekcie dostałem coś o smaku anyżówki (zdjęcie 5). Zrobiłem też przy okazji nalewkę ziołową i dereniową, ale te muszą swoje odczekać.
Gdzie kupić. W Petersburgu zdecydowanie sieć RosAl. Duży wybór, otwarta po 22, można pić na miejscu, mają swoje broszurki z wykazem promocji, a te robią wrażenie. Na przykład koniak Fathers Old Barrel – jak sama nazwa wskazuje rosyjski – w promocji kosztuje 23 złote za 0,5 l. trunki importowane nadal mają ceny wyższe niż u nas, ale przecież nie tego szukamy w Rosji. Jak wspomniałem przy sklepach są kanciapy z możliwością spożycia na stojąco, ale ostrzegam – bez toalet. To nie jest standard, ale w Petersburgu są takie miejsca, o tym zaraz. Sieć Aromatnyj Mir pogarsza się roku na rok, nie warto – to się zrobił taki rosyjski Nicolas, słaby wybór i wysokie ceny. W Moskwie polecałem już sklep na rogu uli Możajskij Wał i Płatowskaja. Niech was nie zmyli napis „Wino” i fakt, że trzeba zejść do piwnicy. Warto od niej zejść.
Piw (i cydrów) rzemieślniczych w Moskwie trzeba szukać w sieci sklepów GławPiwMag (zdjęcie 6). Z tą siecią to przesada, sklepy są dwa, ale polecam. Oprócz napojów są typowe zakąski, czyli suszone ryby i wodorosty. Leją z około osiemdziesięciu kranów, są także piwa i cydry w butelkach. Ceny porównywalne z polskimi. Gdzie pić. Jak pisałem szukałem nostalgii i hipsterki. Nostalgia to typowe riumocznyje – wódczany wyszynk na stojąco. W Moskwie jest w centrum jedna, schodkami w dół, wszystko w kafelkach, „tualiet nie rabotajet”, na szczęście są kanapki na zakąskę – ze szprotką, smalcem, serem (zdjęcie 7). W Petersburgu też znalazłem jedną w centrum – przyklejona do sklepu, ale sklep nie działał, wszystko w plastiku, za zakąskę służy napój owocowy. Nie ma toalety, wiec cała ulica śmierdzi moczem. Hardcore! Super! Za setkę piercowki i setkę soku o smaku pestki wiśniowej zapłaciłem 5 zł. Jeszcze lepiej! (Piercowka to typowa rosyjska wódka na ostrej papryce.) Strzeżcie się podróbek (zdjęcie 8) – w prawdziwej riumocznej nie ma whisky i ginu. Zwiedziłem jeszcze kilka (ale mniej hardcoreowych) miejsc, niestety one zanikają, choć te, które się pojawiają, nadal szanują klienta, który wpadł tylko na „setę i galaretę”. Na przykład w centrum Moskwy knajpa Kamczatka, prowadzona przez Arkadija Nowikowa. Nowikow to taki rosyjski Gordon Ramsey, stworzył dziesiątki restauracji, w tym też takie nostalgiczne. Kamczatka to piwbar, ale tam właśnie wypiłem chrzanówkę. Popiłem niezłym Kraftem i zakąsiłem super kanapką ze szprotką – wielką jak bochen. I ceny ludzkie.
Ale jak chcecie spróbować kraftów to polecam hipsterski Beer Happens (zdjęcie 9). 30 kranów, masa butelek, nowofalowe menu zakąskowe. Doliczyłem się 10 pracowników, i to zaraz po otwarciu, wieczorami podobno jest full. A na ścianach mech – tak, sprowadzili ze Skandynawii prawdziwy, ale zasuszony i zaimpregnowany mech, wygląda jak żywy. Ceny zbliżone do warszawskich, ale ten mech, gdzie u nas jest mech w knajpie? Pleśń jest, ale mech?
Tradycyjnie odwiedziłem WDNH (Wystawka Dostiżenij Narodnogo Choziajstwa), tradycyjnie nabyłem koniak Ararat w stoisku Armenii, ale tym razem zabrałem go do knajpy Władiwkawkaz, gdzie są wspaniałe osetyńskie pirogi (a także niezły osetyński tarchun i abchaskie wino, czyli oryginalny azjatycki mix – zdjęcie 10). WDNH staje się hipsterskie, sporo młodzieży, jeżdżą na rowerach, deskorolkach i segwayach. A w Petersburgu mniej hipsterska młodzież pije w parkach, gdzie nie jest to zakazane. W czasie mojego pobytu szalały w tym rejonie silne burze, ze względów bezpieczeństwa zamknięto parki, więc młodzież (a były to dni zakończenia roku szkolnego) przechodziła przez czterometrowe ogrodzenia, by wypić w spokoju pod chmurką. W Moskwie parków jest mniej, ale widziałem liczne ślady ulicznej konsumpcji – lokalni preferują koniaki, nie dziwę im się. Na zdjęciu 11 uliczna kapela, która przez kilka godzin dość sprawnie grała (głównie utwory Beatlesów), a za uzbierane pieniądze piła cały czas, wraz ze swoimi groupies.
To tyle, na pewno połowę zapomniałem, ale chce powtórzyć ten wyjazd za rok, może będę uważniej notował, jeśli macie jakieś sugestię chętnie posłucham. Na razie szykuję się do następnej podróży, bilety w kieszeni, plan naszkicowany, butelki na horyzoncie!

czwartek, 9 czerwca 2016

Co pił Aleksander Antonow?

Raz na jakiś czas nawiedzają mnie rosyjscy goście, dostaję wtedy alkoholowy zestaw składający się zazwyczaj z: wina musującego, wina czerwonego (tym razem krymskiego - #krymnasz!), wódki zbożowej, koniaku i destylatu owocowego. O destylacie otrzymanym tym razem pisałem już – to ormiańska tutowka czyli morwówka. Ta na zdjęciu to wersja leżakowana trzy lata, zdecydowanie najlepsza propozycja od firmy Arcach. Arcach to Górski Karabach, teren sporny między Armenią i Azerbejdżanem, w sporze tym stronę Ormian wzięła Rosja, stąd dużo towarów armeńskich w sklepach rosyjskich - a słynny koniak Ararat jest dostępny w każdej knajpie. Ostatnio piłem nieleżakowaną tutowkę domowej roboty – fajny owocowy bimber, ale dąb zdecydowanie poprawia toporny trochę smak. Skupmy się jednak na wódce. Może niedokładnie widać to na zdjęciu – butelka ma kształt wilka, a trunek nazywa się Tambowskij Wołk. Tego wilka zna cała Rosja, bo jest bohaterem powiedzenia: „Tambowskij wołk tiebie tawariszcz” – czyli: wilk z Tambowa jest twoim towarzyszem. Za rosyjską wiki przytoczę trzy potencjalne źródła tego bon-motu – rzecz dotyczy albo przestępców sprowadzanych do zakładania miasta Tambow zwanych wilkami, albo sezonowych okolicznych chłopów ściągających do miasta i odbierających pracę miejscowym, albo uczestników powstania tambowskiego z lat 1920–1021 (tzw. antonowszczyny). Powstańcy walczyli i z czerwonymi i z białymi (a sami byli zwani zielonymi), bo ich cel nie był polityczny ale bytowy – po prostu bronili się przed grabieżą. Przywódcą powstania był Aleksander Antonow, większość ofiar stanowili chłopi zabici „przy okazji”, z powstaniem walczono np. przy pomocy podpalania olbrzymich połaci lasów w celu pozbawienia buntowników miejsca schronienia, generał Tuchaczewski planował nawet użycie broni chemicznej. Taka sowiecka Wandea. A skąd powiedzenie? Otóż powstańcy tez używali zwrotu „towarzysz”, wiec gdy przesłuchiwani zwracali się tak do krasnoarmiejców w odpowiedzi słyszeli właśnie taką odpowiedź.
Wódka całkiem przyzwoita, ale zaintrygował mnie skład: spirytus Lux, woda oczyszczona na poziomie molekularnym, syrop cukrowy, spirytusowy nalew na chrupiące bezdrożdżowe chleby z ziarnami, miód. Czyli typowy rosyjski patent – spirytus Lux a do smaku jakiś destylat o wyraźnym smaku. Ale nalew na chleby? W każdym razie sprawdza się. Termin przydatności do spożycia – nieograniczony, wartość kaloryczna 22 kcal/100 cm3. Czegóż chcieć więcej?
Dostałem też zestaw kieliszków „nostalgicznych”, na jednym z nich symbol KGB, może uda mi się skompletować do nich taki z symbolem Gestapo?
PS. Na zdjęciu dwa dodatki. Po latach Ikea wróciła do sprzedaży alkoholu – dawno temu sprzedawała nawet szwedzkie wódki, ale od lat oferowała tylko cydry bezalkoholowe (choć w restauracji było prawdziwe wino w małych buteleczkach). Teraz w sklepie spożywczym pojawiło się piwo Norrlands Guld Ljus – to cieniutki lager, ale za to ekologiczny – te piwa mają już w Polsce dystrybutora. Na butelce napis: „I trafiken? Avstå alkohol!” – czyli „Piłeś? Nie jedź!”. Czy z etykiet można się uczyć języków? Po to właśnie stoi druga butelka – rumuńska brandy Zaraza (zresztą całkiem niezła, polecam). Co znaczy Zaraza? Moje słowniki tłumaczą „zaraza” jako „Zaraza”, to wskazywałoby na nazwę własną. I tak chyba jest, „Zaraza” to tytuł znanego rumuńskiego tanga autorstwa Iona Pribeagu, wykonywanego przez Cristiana Vasile (a tak dokładnie to rumuńska wersja argentyńskiego tanga Benjamina Tagle Lary). Legenda miejska mówi, że Christian Vasile zaśpiewał to tango zainspirowany uczuciem do cygańskiej prostytutki imieniem Zaraza. Jest też i polski wątek tej historii – utwór ten pod tytułem „Gdy gitara gra piosenkę” wykonywała w 1939 roku Wiera Gran. A teraz ćwiczenia językowe. Co znaczy napis: „Se serveşte la temperatura camerei, după o masă bogată”? Język rumuński to twór sztuczny, są tu elementy słowiańskie, łacińskie, francuskie – więc tłumaczenie nie jest aż takie skomplikowane jak np. z węgierskiego. „Podawać w temperaturze pokojowej”, ale co to za „bogata dupa”? Słowniki podpowiadają: „Po obfitym posiłku”! „Masă” to „stół”, „bogată” to ... „bogaty”. No to teraz skład: „distilat de vin, macerat de roşcove”. Tym razem słownik trochę wymiękł i tłumaczy: „moczyć chleb świętojański” (choć inny tłumaczy „roşcove” jako „szarańcza”). To byłby ciekawy patent – do destylatu z wina dodawać nalew z chleba świętojańskiego – a może jest on dodawany przed destylacją? Zagadka podobna do tej z tambowskim wilkiem. Wiecie coś na ten temat? (odpowiedzi proszę wpisywać po polsku).

niedziela, 22 maja 2016

Highway to Hel!

„Just a perfect day, feed animals in the zoo” – śpiewał Iggy Pop. Ja też mam taki dzień (i też zbieram to, co zasieję) – to wizyta w Helu i oglądanie karmienia fok w tamtejszym Fokarium Stacji Morskiej Uniwersytetu Gdańskiego (o godzinie 11 i 14). Na Hel – jak i do innych popularnych turystycznych miejscowości – staram się dojeżdżać poza sezonem, w sezonie bite tam są rekordy liczby turystów na kwadratowym metrze, w tym roku w Helu w długi majowy weekend taki rekord został właśnie pobity. Ale już we wrześniu nikogo tam poza weekendami nie ma i, jeśli pogoda dopisuje, pobyt jest fantastyczny. Wtedy w całym mieście są otwarte dwie restauracje, Kapitan Morgan i Maszoperia – podczas gdy w sezonie całe miasto zamienia się w jeden olbrzymi bar. To nie jest blog kulinarny/restauracyjny, ale czasami polecam jakieś miejsca w ich kontekście alkoholowym. I tak właśnie kilka lat temu odkryłem Kapitana Morgana – choć wszystkie przewodniki polecały Maszoperię. Ale Maszoperia jest wydmuszką z mazursko-zakopiańskim menu, a Kapitan Morgan to knajpa, do której przychodzą lokalsi, a menu prawie w 100% jest rybne. Więc bardzo mi tam się spodobało, przyjmowałem ryby w różnej postaci, popijałem je wódką i Pilsnerem, jakiś historyczny odbiornik skrzeczał i gadał marynarskimi komendami, panowie rybacy przez komórkę wydawali polecenia załodze ich kutrów („Limity? Jakie limity?! Łowić!”). Słowem kolejne ulubione miejsce człowieka-pijaka. Przyszły jednak zmiany, miasto zarasta turystyczną infrastrukturą, tam gdzie stała malutka budka, w której wędziły się ryby, stoi teraz namiot na 100 osób, tam gdzie kiedyś było pięć stolików jest teraz pięćdziesiąt, koty z nabrzeża przeniosły się na ulice Wiejską, we wszystkich restauracjach polewają piwa z Browaru Amber, który niestety robi piwa słabopijalne. Z rozpaczy kupiłem w sklepie Żywiec APA, ale APA z Żywca tak się ma do normalnego APA, jak lager z Żywca do normalnego lagera (dlatego chwalę Morgana za Pilsnera z kranu, to w Helu wyjątek). No i jak tak mnie miotało po całym cyplu, zupełnie przypadkowo trafiłem do Bałtyckiej Tawerny. Przy wejściu na plażę nr 66 stoi spory drewniany barak z miejscami w środku i na zewnątrz. W sezonie otwiera filię na samej plaży, nazywa się to Helska Plaża. Obsługa jest rosyjsko-ukraińsko-polska, bo właściciel jest Rosjaninem z Doniecka. Menu jest mieszane, wszystkie morskie ryby, ale też potrawy kuchni wschodnich – czebureki, chinkali czy pielmieni. Wykonanie doskonałe – panie zawiadujące kuchnią to profesjonalistki. Ryby przywożone są prosto z morza i natychmiast oprawiane – to co jecie, zostało kilka czy kilkanaście godzin temu wyłowione. W Kapitanie Morganie pozwolono nam tylko popatrzeć na smażone szproty (znajomi właścicieli przywieźli, znajomi i właściciele zjedli), a w tawernie są po prostu w karcie! No dobrze, ale co wypić? Jest tam nieśmiertelne piwo od Ambera, mołdawskie wina, wódka, whisky – ale jest też nalewka ziołowa. Wyrób lokalny, na spirytusie i siedmiu ziołach, dominuje dziurawiec, cukru prawie nie ma – to właśnie uwielbiam. Wyobraźcie sobie prawzorzec Jaegermeistra – to jest właśnie to (jak tylko przejdzie Noc Świętojańska wyruszam na poszukiwanie kwitnącego dziurawca i sam spróbuję coś w tym stylu zrobić). Tak wiec pamiętajcie – wizyta w Helu, odwiedziny fokarium, zwiedzanie minimuzeum kapitana Borchardta („Znaczy kapitan”) a potem flądry, dorsze, szproty i śledzie plus nalewka z Doniecka – Bałtycka Tawerna to zdecydowanie najlepsza restauracja na Helu!
PS. To był zupełny zbieg okoliczności, ale temu krótkiemu wyjazdowi towarzyszyły mi dwie lektury związane ze znanymi pijakami: Jarosława Haška „Historia partii umiarkowanego postępu (w granicach prawa)” i Moniki Wąs „Dymny. Życie z diabłami i aniołami”. Za Haškiem: „W tych czasach, kiedy powstawała nasza partia, istniała wielka niechęć do abstynentów i że my, członkowie partii, nie chcąc w żaden sposób sprzeciwiać się powszechnemu przekonaniu o konieczności alkoholizmu, również płynęliśmy z prądem czasu zakładając swoje ośrodki w lokalach, gdzie było dobre piwo. Było to głównym warunkiem. Noworodek karmiony mlekiem doskonałej jakości zyskuje na duchu i ciele; każda nowo narodzona partia musi wybrać swoje centra tylko tam, gdzie jest piwo pierwszej klasy, inaczej nie tylko nie zyskałaby członków, ale przeciwnie, swoich przyszłych członków by utraciła. Albowiem alkohol jest mlekiem polityki”. O Dymnym (za Stanisławem Radwanem): „Nie wydawało mi się, że alkoholizm był jego problemem. Czasem był pijakiem, ale nigdy alkoholikiem. Jego mózg nie został naruszony przez alkohol”. No cóż, mózgi obu artystów może nie zostały naruszone przez alkohol, ale kilka dziesięcioleci wyrwał z ich życiorysów. Hašek żył lat czterdzieści, a Dymny czterdzieści dwa. Na zdrowie?

niedziela, 8 maja 2016

Co na rano? Tom 2.

Miało być o więcej napojach bezalkoholowych – robi się. To jeszcze nie sezon na takie trunki, ale dziś było w Warszawie 23 stopnie – pić się chce! Nowości z tej branży jest u nas mało, ale dzięki hipsterom rynek rośnie. Poprzednim razem pisałem o lemoniadach z Koziej Zagrody – napojach cytrynowych, do których dodano różne swojskie dodatki. Producent poszedł za ciosem i produkuje nową serie trunków – tym razie na bazie soku pomarańczowego. Dodatki to jarzębina, czarny bez i krwawnik. Mam pewien problem z oceną, bo typowego soku pomarańczowego nie lubię – jest dla mnie zbyt mdły i zazwyczaj zbyt słodki. Tym razem broni się zestawienie z czarnym bzem – czyli najbardziej gorzkim dodatkiem. Reszty niestety nie mogę polecić. Wspominałem tez o firmie DAN – oni też walczą, weszli w działkę napojów typu yerba, tym razem połączyli yerbę z truskawką, to się udało, gorzkość yerby i słodycz truskawki daje fajne połączenie. No i zupełna nowość – napój na bazie japońskiego grzybka kombucha – Vigokombucha. Kombucha jest antyoksydantem, czyli oddali was od śmierci o kilka zbędnych chwil. Poza tym smakuje jakby gnił od dłuższego czasu – tak więc wybierajcie, zdrowie albo smak. Ja wybieram smak, zdrowie może gdzie dostanę za darmo. No i klasyk – napoje Sanpellegrino, jedne lepsze, inne gorsze, ale to zawsze cos lepszego niż gazowane produkty Pepsi Czy Coca-Coli – a niewiele droższe.
Korzystając z okazji dokleiłem zdjęcie napoju z procentami – w kontekście mojego poprzedniego wpisu. Otóż jak ktoś chce być na bakier z przepisami, to nie przykleja bezprawnie banderoli, która mu odpadła z butelki (bo importer przykleił ją nieporadnie), tylko sprzedaje na targu pod nazwą nalewka mieszaninę syropu z aronii (podejrzewam Herbapol) z bimbrem (podejrzewam najgorsze, ale jednak był to bimber, a nie jakieś paliwo). Ta mieszanka chyba ujrzała światło dzienne dzień przed sprzedażą, smaki rozjeżdżają się w zupełnie przeciwnych kierunkach, można by je spokojnie rozlać do dwóch naczyń. Polak potrafi!

niedziela, 1 maja 2016

Kto wygra końcówkę od banderoli?


Za czasów PRL-u nie udało mi się ani razu zagrać w Toto Lotka, ale słyszałem w czasie telewizyjnych transmisji z losowania o jakiejś końcówce od banderoli. A potem w pamięci utrwalił mi ten fenomen tekst piosenki Salonu Niezależnych pt. „Telewizja”: „Stal się leje, moc truchleje / Na kombajnie chłop się szkoli / Na dodatek wygrać może / Końcówkę od banderoli”. No i do dziś nie wiem o co chodziło z tą końcówką – z systemem byłem na bakier, odmawiałem udziału w jego grach i zabawach. Co się niespecjalnie zmieniło, z systemem jestem na bakier, a banderole nadal mnie prześladują. Tym razem banderole akcyzowe. Wszyscy nabywcy legalnego wina i mocniejszych alkoholi je znają – na każdej butelce jest nalepiona banderola akcyzowa (tak jak i na papierosach). Ale są produkty objęte podatkiem akcyzowym, na którym banderol nie ma – piwo, benzyna, węgiel, samochody... Ale na wyrobach winiarskich (a więc i na cydrze) są – i jest to wyjątek na skalę całej Europy.
Banderole są potwierdzeniem zapłacenia przez producenta podatku akcyzowego. Mają zostać tak naklejone, żeby przy otwarciu butelki (czy innego naczynia) uległy zniszczeniu. Czyli na przykład nie mogą się odklejać – bo odklejona banderola może zostać wykorzystana ponownie. Ale co zrobić kiedy banderola się jednak odklei? To proste – producent/sprzedawca kupuje wtedy od państwa specjalną banderolę legalizacyjną i ją nakleja. No to może trzeba by te banderole podatkowe produkować tak, żeby się nie odklejały – jakieś nalepki, perforacja czy inne wynalazki? Tak, ale wtedy za taką superbanderolę i tak zapłaci producent/sprzedawca – bo banderolę trzeba od państwa kupić. To przypomina mi słynny chiński obowiązek zapłaty przez rodzinę skazanego za kule zużyte do wykonania wyroku śmierci. Różnicy nie widzę – państwo wprowadza przepis administracyjny, za którego egzekwowanie przez nas każe sobie płacić. Proponuję w ramach dobrej zmiany wprowadzić opłaty za wymianę dowodu osobistego z powodu utraty terminu ważności, opłaty za meldunek stały i tymczasowy, pomysłów jest multum.
Banderola legalizacyjna ma jeszcze jedno zadanie – musi zostać użyta przy przelewaniu alkoholu z naczyń z banderolą podatkowa do innych. Taka sytuacja ma miejsce na przykład w sklepach typu „piwo z beczki do buteleczki” – rozlewającymi piwo z kegów do butelek typu PET. No tak, ale na piwie nie ma banderol. Ale jeśli ktoś chciałby rozlewać wino, cydr albo mocniejsze alkohole do własnych naczyń, to już musi skorzystać z banderol legalizacyjnych. Jeśli tego nie robi, popełnia co najmniej wykroczenie, a zapewne przestępstwo skarbowe, a tu kary są spore, bonusem może być odebranie koncesji. Nie będę nikogo wskazywał palcem, ale znam takie miejsca w Warszawie (wino) i w Krakowie (nalewki). Pewnie myślicie, że ci od wina są trochę mniej winni od tych od nalewek, bo procenty są niższe. Otóż nie, ci od wina nie spełnili jeszcze jednego warunku – nie zostali wpisani do rejestru firm produkujących wino. Ale przecież oni nic nie produkują! Nic nie produkują, ale podpadają pod ustawę winiarską, a ta dotyczy produkcji i rozlewu wyrobów winiarskich. A ponieważ rozlewają, to podpadają pod ustawę wymyśloną dla winiarzy i rozlewni wina – czyli w praktyce dla normalnych fabryk. Te same przepisy, które wymyślono dla firmy kupującej kontenery z winem i rozlewającej je w tysiące szklanych butelek dotyczą jednoosobowej firmy prowadzącej na 20 metrach kwadratowych sklep z winem i sprzedajacej dziennie 2-3 litry wina przelanego do plastikowej butelki.
A skąd to wiem? Mój zaprzyjaźniony sklep – Produkty Niewinne i Winne – jako pierwszy w Polsce przeszedł taką procedurę i do przyszłego tygodnia legalnie będzie nalewał wino (wkrótce też i cydr) z kegów do butelek. Uznałem, że to tak, jakby pierwszy Polak wylądował na Księżycu – nareszcie jesteśmy w czymś pierwsi, i warto o tym napisać. Cała procedura, warunki, które należało spełnić i 6 miesięcy wędrówek po urzędach będą chyba opisane gdzieś w sieci – jak pojawi się opis, zapodam linka. A jak się nie pojawi to sam opiszę, ale to tak jakbym dopisywał kolejny tom „W poszukiwaniu utraconego czasu”.
PS. Na fotce dwa pliki banderol legalizacyjnych – dla dwóch pojemności. Żeby uzyskać taki plik trzeba odwiedzić urząd celny i ministerstwo skarbu – procedura trwa około trzy tygodnie. Ale jaja, ale jaja – żeby zacytować klasyków.

niedziela, 24 kwietnia 2016

Co pił Karol I Habsburg?


A może nic nie pił, bo wkrótce po zesłaniu go na Maderę zmarł na zapalenie płuc? Nie popełnijcie takiego błędu i wykorzystajcie pobyt na tej portugalskiej wyspie do skosztowania tamtejszych trunków. Nie ma ich zbyt wielu, a najbardziej znanym jest oczywiście wzmacniane wino. Ja mam pecha do win wzmacnianych, bo będąc ubogim próbuję zazwyczaj ich odmian z najniższych półek, a te są niesmaczne i kacogenne. Stąd moje zdziwienie, że madera może być taka smaczna. Blandy’s to jeden z największych lokalnych producentów, ma w środku miasta Funchal coś na kształt muzeum, za kilka euro można zobaczyć kilka rzeczy zbędnych, spróbować ze trzy kieliszki, bez zwiedzania można skorzystać z firmowego sklepu. Win produkuje co niemiara, od białych wytrawnych do słodkich najmocniejszych i najsłodszych. Ja piłem wyrób dość prosty, trzyletnie wino z najpopularniejszych tam winogron tinta negra, 19% mocy, cukier (krzepi) resztkowy 123 g/l – czyli ulepek. Ale to zestawienie – moc, słodycz, smak, beczka – bardzo ładnie się zharmonizowało. Albo było mi wszystko jedno – najlepiej sprawdźcie sami, to wino można kupić w Polsce, w sklepach internetowych chodzi po ok. 80 zł, ale może też być w ofercie Tesco.
Madera z Madery to oczywistość, ale na wyspie robią też ... rum! A więc dzienników rumowych ciąg dalszy! Rum prosto z plastikowej butelki, o zachęcającej nazwie „woda ognista” (aquardente). I co? I można! Genialny! W nozdrza zamiast zapachu tanich kosmetyków uderza mocny aromat oliwki. W smaku go już nie ma, ale jest czysty, wyraźny, ale niespecjalnie agresywny smak rumu. Przewyższa wszystko co ostatnio wypiłem w tym temacie. A druga plastikowa buteleczka? To lokalny przebój, alkopop wytworzony z tegoż rumu, soku z cytryny i miodu (moc 20%). I co? I można! Super! Olejcie wino, kupujcie rum i ponchę!
Zbudowany portugalsko-wyspiarską ofertą mam dla was jeszcze jedną pozytywną wiadomość. Indeks nadopiekuńczosci Christophera Snowdona ulokował Polskę w środku skali, z nienajgorszym punktowym wynikiem – co dziwi, bo nasza ucieczka od realnego socjalizmu nie jest specjalnie udana. Może dlatego, że uwzględniono e-papierosy, a uciekając wolno, wolno reagujemy i jeszcze ich nie zabroniliśmy. Ale biorąc pod uwagę tylko alkohol skaczemy z uśrednionej pozycji 15. na 9. A gdyby pan Snowdon uwzględnił obowiązek nalepiania banderol akcyzowych na wino (jedyny takiu przypadek w Europie), to pewnie byśmy jeszcze bardziej awansowali. Rządzie! Parlamencie! Daj się ludziom napić w spokoju!

piątek, 1 kwietnia 2016

Co piją pod palmami?

Skoro wyjawiłem, że zaglądam do TV, wyjawię też, że lubię niektóre seriale BBC. Także ten, który nazywa się „Śmierć pod palmami” – choć oryginalny tytuł to „Death in paradise” (czyżby zmieniono go, by nie urazić niczyich uczuć)? W tym filmie, którego akcja rozgrywa się na Gwadelupie udającej fikcyjną wyspę Saint Marie, wszyscy piją piwo – ciągle tę samą markę. Lokowanie produktu? Nie w przypadku BBC, tam prawie nie ma zwykłych reklam (i nie przerywają nimi programów). Ta marka to Etensel i została stworzona wyłącznie na potrzebę serialu. Czy niby piwo jest, a jakby go nie było.
Ale BBC nie ma monopolu na takie cuda. W ramach moich wypraw rumowych (w zasadzie założyłem coś na kształt „Dziennika rumowego” – choć patent na ten tytuł mają spadkobiercy Huntera S. Thompsona, totalnie przecenionego pisarza, który dla nas ważny jest tylko z tego powodu, że na łamach jego książek (i tak była w jego życiu) alkohol leje się hektolitrami) zaglądam do sklepu Simply. A konkretnie kupuję w nim brandy Stock, która ma tam najniższą cenę na rynku – 40 zł za 0,7 l. Taką cenę miewa Tesco, ale tylko w promocji, bo na co dzień jest to 50 zł. Ale nie tylko ja jestem taki spostrzegawczy, w moim Simplym ludzie już wykupili cały zapas i nie zanosi się na kolejny przypływ. No więc żeby nie wychodzić z pustymi rękami kupuje tam rum, niecałe 30 zł za 0,7 l – już sama cena daje do myślenia. Tym bardziej etykieta – dzieło równie ciekawe jak książki Thompsona. Nazwa: Santana – na upartego można przyjąć, że jest karaibska, znalazłem wioskę w Belize (110 mieszkańców) o takiej nazwie. I dalej: Century old house, Selection of finest light rums, Quality, Savour, Fineness. Czyli kwintesencja karaibskości. No i dwa medale. Które są autentyczne, ale mam pewne wątpliwości czy rum Santana mógł dostać złoty medal na wystawie w Bordeaux w 1882 roku. Nie istniała wtedy firma go produkująca – Slaur Sardet z Havru, pewnie nie istniały jeszcze firmy z których ta powstała – czyli właśnie Slaur i Sardet. Ktoś tu przypiął sobie medal bez uzgodnienia z medalodawcą. I to nie byłe kto, bo Slaur Sardet jest olbrzymią firmą, drugą co do wielkości we Francji, produkująca alkohole. Tylko są to specyficzne alkohole – takie, które trafiają na najniższe półki hipermarketów. Na półki Simpliego było im trafić łatwo, bo teraz sieć Simply należy do francuskiego Auchana.
No dobrze, a jak to smakuje? O dziwo nie jest straszne. Trochę za bardzo pachnie jak tanie perfumy, ale generalnie jest pijalne. Po wypiciu butelki nie ma kaca – to już samo w sobie powinno być zachętą. Obok na półkach widziałem inne produkty z Havru, np. tequilę, ale aż tak nie będę się poświęcał.
No i co to ma wspólnego z nieistniejącym piwem z serialu? Wrzuciłem do sieci kod EAN i nic się nie ukazało. Zero wyników. Dwa medale i zero wyników. Ale to akurat ma sens, bo gdy przyznawano te medale nie było jeszcze kodów kreskowych.
PS. Santana jest też miejscowością na Maderze, to się dobrze składa, bo wkrótce napiszę o tej wyspie (a raczej archipelagu).

czwartek, 24 marca 2016

Co pili piłkarze ręczni?

Znowu trochę zapuściłem się w pisaniu bloga, ale spokojnie, to chyba tylko kwestia pogody (złej), pracy (słabo płatnej acz wyczerpującej), braku czytelników (pozdrawiam serdecznie nielicznych), braku nowych trunków (patrz punkt o słabej płacy), lenistwa (genetyczne, niemożliwe do zwalczenia), innych zajęć (pasjans, pasjans-pająk, war-mahjong i kilka innych) – to tylko początek listy wymówek, last but not least to o czym na końcu.
Ponieważ lubię te miejsca które znam, pojechałem na dzień do Krakowa – akurat w czasie Mistrzostw Europy w piłce ręcznej. Odwiedziłem te miejsca co zawsze – Vis-a-vis, Republika śledzia, Karczma Smily, BaniaLuka na Placu Szczepańskim – i obowiązkowo karmienie kaczek, mew i łabędzi nad Wisłą. Na szczęście w Krakowie nic się nie zmienia. To znaczy nic się nie zmienia, w miejscach, które są tam od dawna, bo miejsca nowe zmieniają się co roku, na przykład sklep z akcesoriami erotycznymi na Św. Tomasza jest teraz japońskim fastfoodem. Ale akurat ani poprzednia ani obecna oferta tego adresu mnie nie interesowała. Interesował mnie w miarę nowy tap bar firmowany przez Pintę. Nazywa się Viva la Pinta i mieści się przy Floriańskiej 13, łatwo nie zauważyć, bo jest w podwórku, trzeba przejść przez dziwaczną bramę w której jest sklep z antykami i usługi tatuażystów. Z kranów leje się około 10 piw, można zamówić menu degustacyjne – 8 piw w szklaneczkach 150 ml w cenie 30 zł. Do jedzenia burgery itp., na dole dość zatęchła piwnica ze stromymi schodami, uczucia mam mieszane. Lubię piwa Pinty, ale sam lokal jest jakiś taki mało przyjazny. Może to dlatego, że na zewnątrz był zimno, a byłem pierwszym klientem, wiec jeszcze nie rozgrzali pieców. No i jedna toaleta na cały lokal – strach pomyśleć co tam się dzieje, gdy jest pełno.
Ale tak naprawdę cel był inny – sklep „Regionalne alkohole” na Kazimierzu. Pisałem o nim przy okazji poszukiwań produktów firmy Piasecki, ale nie było odzewu, wiec sam się wybrałem. No i znowu mieszane uczucia. Sklep chce połączyć ofertę dość popularną z taką bardziej wyszukaną. Efekt jest taki, że produktów Piaseckiego nie ma. W ogóle mam wrażenie, ze w sklepie Zakopiańskim tej firmy był większy wybór, ale podobno właściciel jest z Zakopanego – może to jest przyczyna. Ale wizyta miała dwa plusy – kupiłem kawowego rosolisa (35 złza 0,35 l). Od śmierci poznańskiego goldwassera to mój typ numer jeden w dziedzinie mocnych alkoholi, w których słodycz tak zdominowała moc (40%), że nie czuć jej w ogóle. A wiec takich które można spożywać wprost z butelki w każdych okolicznościach przyrody – ja pozwoliłem sobie w czasie spaceru pod Wawelem, zmieniając się wraz z konsumpcją w niezbyt udaną imitację wawelskiego smoka. Drugi plus –  sklepie odkryłem, że pan Lorek z firmy Koziarnia w Smykani robi już cydry, zwą się właśnie Smykań, są już w Warszawie – oczywiście w Produktach Niewinnych i Winnych też są. Co więcej, można je będzie zdegustować na Warszawskim Festiwalu Piwa – na stoisku „Polskie Cydry Autorskie” (także Ignaców, Chyliczki i coś tam jeszcze) – już 7-9 kwietnia.
A piłkarze? Piłkarze umoczyli, zresztą mistrzostwa odbywały się tak daleko, że kibice nie docierali do starówki, wiec na tej było niespodziewanie pusto.
PS1. A propos alkoholowych podróży – chciałbym polecić emitowany na kanale Travel Channel  program „Podróżnik na gazie” (Booze traveller). Prowadzący sprawia wrażenie przygłupa, całość jest nakręcona trochę w konwencji MTV, ale sporo miłych widoków i trochę informacji o lokalnych alkoholach. Pod wpływem jednego z odcinków zaplanowałem nawet jedną z tegorocznych wycieczek – może będzie okazja do kolejnego wpisu.
PS2. Ciekawa (?) dygresja o służbie zdrowia. Mój publiczny lekarz pierwszego kontaktu przyjął mnie w domu i poczęstował whisky, a prywatny lekarz złapał się za głowę usłyszawszy o moim przerobie alkoholowym, nazwał mnie alkoholikiem i stwierdził, że alkoholizm jest gorszy od raka. To lekka przesada, rak chyba nie daje tyle przyjemności - nie wiem, na razie nie mam. Chyba trafiłem na muzułmanina albo świadka Jehowy, ewentualnie kogoś, komu alkohol zmaltretował życie. Wolałbym, żeby lekarze od dolegliwości cielesnych nie zamieniali się pod moim wpływem w terapeutów uzależnień, w każdym razie nie za moje pieniądze. No ale nie da się ukryć, ze mam jakieś zdrowotne zawirowanie, więc moja blogowa absencja powinna być usprawiedliwiona. Jak rzecz się pozytywnie wyjaśni wracam do pisania. A jak nie, to się zobaczy...

wtorek, 19 stycznia 2016

Glosy do kieliszka

Nie napisałem w 2015 102. wpisu, bo przypomniałem sobie, że jednak serial o czterech pancernych nie był moim ulubionym dziełem sztuki filmowej, wybierałem filmy Godarda i Truffauta. Że nie był to najlepszy wybór przekonałem się później, ale na to trzeba się zestarzeć. Ale że „Czterej pancerni” nie był ani dobrym serialem, ani nie zawierał klatki prawdy wiedziałem intuicyjnie (inna sprawa, że dał zajęcie znakomitym aktorom).
No wiec teraz, żeby nie zapomnieć o blogu, kilka uzupełnień.
Nie mogłem kupić alkoholu w niemieckim Amazonie, więc kupiłem sobie kalendarz literacki od wydawcy Schöffling & Co., jako posiadacz kota od kilku lat kupuję właśnie taki o kotach. Nie mam konta w euro więc zamiast 4,25 płaciłem 4,55, teraz bym zapłacił chyba z osiem. Czyli żeby sensownie płacić za alkohol w sieci trzeba mieć konto w euro – to jest wydatek 30 zł rocznie. Z tym, że kupić taki alkohol łatwo nie jest, bo jest to nielegalne. Każda sprzedaż w Polsce procentów przez sieć jest nielegalna. Albowiem 1) nie można sprawdzić wieku kupującego oraz 2) ustawodawca założył miejsce fizycznej sprzedaży alkoholu, a sprzedaż przez internet je unieważnia – firma z Płocka może sprzedać w Mławie. Są w tej sprawie wyroki sądowe, choć większość sprzedawców się nimi – na razie – nie przejęła. A sprzedawca z zagranicy ma jeszcze bardziej pod górkę, bo żeby złamać prawo musi jeszcze odprowadzić w Polsce podatek VAT i akcyzowy. To pierwsze można jeszcze zrobić przez jakieś systemy elektroniczne, ale do tego drugiego trzeba w Polsce założyć filię. To jest jakaś teksańska masakra. Ale przy okazji sprawdziłem i jeśli znalazłem sprzedawcę w Polsce produktów oferowanych przez Amazon (bezpośrednio, a nie jako pośrednik) to ceny były zbliżone. Więc już sam nie wiem – nie ma u kogo kupować, cenowo bez sensu – poradź, czytelniku, co robić?
Znalazłem w sieci – zapewne jedno z wielu – zestawienie najmocniejszych alkoholi świata – to coś wnosi do mojego wpisach o najmocniejszych spożytych przeze mnie. Ale więcej wnosi wspomnienie Janusza Szpotańskiego:
„Ponieważ panowała wówczas moda na Hemingwaya, młodzi poeci grali role silnych mężczyzn, silnych ludzi, toteż zamiast zwykłej wódki zakupili spirytus. Jednakże, jak przyszło co do czego, to okazało się, że spirytusu to oni pić nie umieją, ja natomiast — doskonale (co zresztą, nawiasem mówiąc, można wydedukować z tekstu Carycy). Otóż spirytus pije się w ten sposób, że po wchłonięciu kieliszka z jego zawartością wydaje się ów charakterystyczny chuch, żeby nie poparzyć sobie języka i jamy ustnej. O tym elementarnym sposobie nie mieli oni zielonego pojęcia, a spirytus poza tym taką ma jeszcze właściwość, że działa uderzeniowo, to znaczy, że kiedy się go pije, człowiekowi wydaje się, że nic go nie bierze, że cały czas jest trzeźwy, a później następuje nagle to słynne spirytusowe uderzenie, po którym na ogół całkowicie traci się świadomość, spada się pod stół i budzi się dopiero następnego dnia rano z potwornym bólem głowy. Tym razem jednak nie doszło do tego: oni się dokądś spieszyli, więc nie siedzieliśmy w tym mieszkaniu do oporu, lecz w jakimś momencie wyszliśmy stamtąd na ulicę. Na rogu pożegnałem się z nimi i odtąd wszystko już, do dzisiejszego dnia, rysuje mi się wyłącznie w formie takich większych lub mniejszych plam. Głównie były to plamy szaroniebieskie, pod którymi, jak się nietrudno domyśleć, kolejno kryli się milicjanci, radiowóz i komisariat.”
Mam nadzieję, że nie łamię prawa autorskiego, tekst ktoś umieścił w sieci, chyba mając prawa. Pan Szpotański był – prawie – szachowym mistrzem Polski, widać stąd, że picie alkoholu nie musi szczególnie wpływać na intelektualne możliwości obywatela – choć może. Ale na fizyczne wpływa – wzmacnia i krzepi.
Na zdjęciu niedawno nabyta butelka tarchunu – napoju z estragonu. Po poprzedniej sprzedawanej w Polsce – gruzińskiej – kolejna wpadka. Niepijalny ulepek, pół tablicy Mendelejewa. A rzecz nie jest łatwa – w Moskwie jedna na 10 butelek jest pijalna. Jak tam powrócę w tym roku to udam się na poszukiwanie najlepszego tarchunu na rosyjskim rynku.
Obok okowita mazurska – destylat z miodu. To flagowy - według mnie - produkt polskiego gorzelnictwa. Musiałem natychmiast kupić bo z dnia na dzień nawiedził mnie gość z Rosji z naręczem spirytusowych prezentów i musiałem się czymś zrewanżować. No to telefon do firmy Piasecki – producenta. Producent ma przedstawiciela w Warszawie, ten wskazuje trzy adresy, ale poleca jeden. I faktycznie, klub (!) Bazar na Jagiellońskiej przy Okrzei sprzedaje to za 117 zł – najniższa cena jaką znalazłem. A o prezentach z Moskwy napisze bo jest o czym.
No i jest na zdjęciu gin lubuski. Jak można dwa razy skłamać w dwuwyrazowej nazwie? Udało się Lubuska Wytwórnia Wódek Gatunkowych w Zielonej Górze sprzedała się szwedzkiemu V&S (państwowe! kolejny przykład prywatyzacji państwowego państwowemu). Państwowy V&S sprzedał się Pernod-Ricard, ci mają za dużo ginu w UE, wiec odsprzedali markę Gin Lubuski niemieckiej firnie Henkell, która produkuje swoje produkty w Toruniu (to są wieści ukradzione pewnemu internaucie, źródła nie podam, bo się nie podpisał). Sorry (ale jaja, ale jaja), ale Toruń – poza Nowym Tomyślem – to tajna broń kosmitów w walce z ludzkością. No i niestety tak się stało. Z nienajgorszej podróbki ginu zrobiono gorszą podróbkę błota. Niepijalne, masakra. Widziałem w sieci wpisy z 2015, potwierdzające, że ktoś zniszczył ten produkt.
PS. Pisane bez poprawek w trakcie spożycia prezentów z Moskwy, łał!