poniedziałek, 30 grudnia 2013

Co piła Cesaria Evora?

Święta, święta i po świętach, a wy co piliście w ich trakcie? Ja postanowiłem poprzestać na trunkach biblijnych, ale życie lubi płatać figle, bo dostałem w prezencie butelkę Dark Whisky. W zamierzchłych czasach Dark Whisky z Zielonej Góry była jedyną whisky produkowaną w Polsce, pamiętam ją jako trunek ohydny, będący fatalną podróbką brytyjskiego pierwowzoru. Niesprawiedliwie zapewne sądziłem, że robi się ją dolewając syntetyczny aromat do alkoholu. Nie wiedziałem, że wytwórca zaprzestał produkcji – czy to ze względów formalnych czy finansowych – i teraz pod tą nazwą sprzedawana jest blended scotch whisky. Wystarczyło powąchać, żeby stwierdzić, że tak źle jak kiedyś było to już nie będzie. A po spróbowaniu... Gdyby to była degustacja w ciemno to bym obstawiał  czerwonego Wędrowniczka. A że nie była w ciemno to po chwili wahania dałem przewagę Dark Whisky. Cenowo też jest niewielkie zwycięstwo, WD w sieci sprzedawane jest po 40 zł za 0,7 l (czyli w marketach może być tańsza), JW był w promocjach przedświątecznych sprzedawany w Almie po 60 zł za 1 l. 
Wpis o Wyspach Zielonego Przylądka szykowany był od pewnego czasu, sądziłem, że ten temat przedstawiony w mroźny grudniowy czas rozgrzeje czytelników, a tu niespodzianka – nie ma zimy. Ale zapowiadałem już końcówkę wątku rumowego, więc piszę. Otóż na tych wyspach lokalnym napojem jest właśnie rum, ale funkcjonujący tam pod nazwą „grog” czy raczej „grogu” (pisane „grogue”). To zwykły rum wytwarzany z soku z trzciny cukrowej. Jak się domyślacie nie byłem w tym roku na Cabo Verde, ale w dużej części miejsc, z których trunki próbuję przecież nie byłem, tylko prosiłem znajomych o ich przywiezienie. To nie jest takie proste, bo po pierwsze muszę dość dokładnie opisać co, za ile i gdzie można kupić – a i tak to jest rosyjska ruletka. Pomijam sytuacje bez wyjścia, jak na przykład wskazanie alkoholu do przywiezienia z Bangladeszu, ale generalnie znajomi nie są tak zafiksowani na alkoholu jak ja, więc mimo wskazówek często się mylą. Rekordzista poproszony o przywiezienie z Izraela likieru Sabra (dostępnego tam wszędzie) nabył na lotnisku w Tel-Awiwie butelkę śliwowicy ze Strykowa. Tym razem było dość łatwo, organizator wycieczki, duże biuro podróży Itaka, zorganizował też wizytę u producenta grogu. Producent oczywiście sprzedawał swoje produkty, więc zadanie zostało wykonane. Problem w tym, że najczęściej w miejscach, do których sprowadza się turystów towar jest średniej lub złej jakości, nie sprzedaje się go po to, by zachęcić klienta do powrotu, ale po to by się go (towaru, ale i klienta) pozbyć, wypychając sobie przy tym kieszenie utargiem. Alkohol należy kupować tam, gdzie go kupują tubylcy – w przypadku Zielonego Przylądka po prostu w sklepie (ale ta zasada też może nie zadziałać, o tym za kilka dni). No wiec kupiony grogu ma nalepkę z nazwiskiem producenta, dwoma numerami telefonicznymi i dumnym napisem Grogue Velha – czyli grogu starzony. Po prostu tubylec wydestylował sok z trzciny, zapakował go na kilka lat do beczki, a teraz go sprzedaje w butelkach. Brzmi cudnie, ale jedyne beczki jakie widział tubylec są plastikowe, a kolor brązowy to oczywiście wspomnienie po karmelu. Efekt – dość słaby rum przesłodzony karmelem. Oryginalny grogu jest mocny, a nawet bardzo mocny, można kupić 80%. Ten był pijalny, ale to nie to z czego mogłaby być dumna Cesaria Evora. Lokalną specjalnością jest caipirinha – taka sama nazwa jak brazylijskiego koktajlu – ale składniki są inne, to po prostu grogu z czymkolwiek. Na zdjęciu widzicie butelkę po coca-coli (przynajmniej wykazują ekologiczne podejście do jednorazowych opakowań), z nalepką z nazwiskiem producenta, dwoma numerami telefonicznymi i dumnym napisem „Caipirinha Maracuja”. Środek zawierał grogu (oby) wymieszane z jakimś marketowym napojem o nieznanym mi smaku. To było jeszcze zabawniejsze niż sam grogu.
Jedyna rzeczą autentyczną (mam nadzieję) jaką mogę zaprezentować jest scena z miejsca produkcji grogu – na oczach turystów tubylcy w archaicznym urządzeniu wyciskają sok z trzciny cukrowej. Nie mają wytatuowanego nazwiska producenta i dwóch numerów telefonicznych, więc jest szansa, że to nie turystyczna atrapa.
Zbliża się koniec roku, na balkonie chłodzą się wina musujące, składam wam życzenia wszystkiego najlepszego w 2014, a sobie życzę wielu wpisów, bo to oznaczać będzie w miarę zasobny portfel, trochę wolnego czasu, zdrowie w normie i dobry humor.

wtorek, 17 grudnia 2013

Yo ho, yo ho, trzy butelki rumu, a zwycięzcą jest...

Poszedłem do tego Lidla, zdobyłem sześć nalepek i informację, że książki kucharskiej już nie ma. To nawet dobrze, bo była mi zupełnie zbędna. Kupiłem za to rum Liberté – w niezłej cenie poniżej 30 zł. Z trójki wypitych ten jest biały, to zaleta, bo dodatki w pozostałych dwóch nic w nich nie poprawiły, wręcz przeciwnie. Niemiecki producent (100-letnia rodzinna firma), ale wyraźnie wskazane miejsce pochodzenia – francuski Reunion. Nie ma medali, są propozycje podania i wskazówka, że jest idealny do long drinków i koktajli. To akurat jest prawda, nie da się tego zbyt dużo wypić saute, ale trzeba mu oddać jedno – to jest rum. Dodałem pepsi-coli w proporcji 1/1, bez lodu, ale z plasterkiem cytryny i dało się to bez bólu wypić. Obok na półkach kusił biały Bacardi za 50 zł, ale chyba wolę pooszczędzać i kupić starzony (jak wszystkie stamtąd) rum z Martyniki, np. Rum Clement można u nas kupić za jedyne 100 zł, czyli za odpowiednik czterech Liberté. Wracając do zwycięzcy – paradoksalnie wygrał trunek najtańszy, ale z drugiej strony najmniej oszukany dodatkami i opisami. O rumie może jeszcze w tym  roku postaram się napisać.

PS. Żeby już zakończyć ten przegląd "sieciowych" rumów kupiłem sobie 0,5 l białego Bacardi za 40 zł i mając w pamięci Liberte wypiłem. No cóż Bacardi jest lepsze, ale niewiele. Jeśli ktoś kupuje rum do drinków - a niestarzony chyba nie nadaje się do czegoś innego - warto za pół ceny kupić ten lidlowski. Co mnie po doświadczeniach z bourbonem (i Majestatem, najgorszą brandy na świecie) zdziwiło.

czwartek, 12 grudnia 2013

Drogo nad rzeką Moskwą (cz. 2)

Putin zadekretował ograniczenia w sprzedaży alkoholu, o minimalnej cenie wódki pisałem, ale poza tym jest to: brak reklam w telewizji (to akurat dobry pomysł, dekadę temu reklamy piwa sąsiadowały z porannymi kreskówkami dla dzieci), zakaz sprzedaży w okolicy pewnych instytucji, w efekcie zniknęły kioski z alkoholem, widziałem takie tylko poza Moskwą w drodze na lotnisko, no i zakaz sprzedaży alkoholu w sklepach w nocy. Efekt – nie ma sklepów nocnych, za to pojawiło się sporo lokali całodobowych, podejrzewam, że duża część z nich w nocy funkcjonuje dzięki spragnionym klientom.
Nie miałem zbyt dużego wpływu na dobór wypijanych trunków, bo jako gość byłem ciągle czymś częstowany, wiec opiszę raczej średnie gusta moskwiczan, niż to co sam bym polecał. Zacznijmy od piwa. W sklepach są głównie piwa z browarów moskiewskich, leningradzkie Bałtiki to najgorszy sort, eksponowane nie na półkach, ale w skrzynkach pod półkami. Piwa są w smaku przeciętne (choć ta przeciętność to kilka półek wyżej nad polskimi piwami, ale o to nietrudno), dominują pilsy i pszeniczne. Piwo Chamowniki ma fajną butelkę i kapsel z zawleczką, ale już zawartość jest taka sobie – wspominam o nim, bo ma już dystrybutora w Polsce, więc sami możecie spróbować – ale u nas kosztuje aż 7,60 zł. Najlepsze od tego producenta jest Mospiwo – choć to zwykły pils. Czy coś mogę specjalnie polecić? Odkryłem armeńskie piwo Gyumri, producent nic o tym nie wspomina, ale ma lekko cytrusowy posmak, bardzo odświeżające, a jednocześnie nadal chmielowe. Do nabycia na WDNCh (o tym za chwilę). Znalazłem też piwo Столичное Двойное Золотое – to próba odtworzenia historycznej receptury z lat 30-tych. W składzie oprócz słodu jest mąka ryżowa, ale tylko 5% – jest dobre do czebureków, polecam (cena ok. 4,50 zł). Wina nie cieszą się specjalną popularnością, moskwiczanie kupują je we francuskich sieciowych marketach, tak wiec piją to co i my. Na szczęście powrót na rynek rosyjski win gruzińskich jest już zauważalny, wiec można kupić saperawi za jakieś 20 zł i to zapewne okaże się dobry wybór. Wina musujące – ja chciałem pić te moskiewskie, ale gospodarze twierdzili, że lepsze są krymskie – no cóż, nie były złe, nawet półsłodkie okazywały się rozsądnie zbalansowane i prawie nie wyczuwałem w nich cukru. Legendarne wino musujące Kornet nie jest już produkowane, szkoda.
Mocne alkohole to oczywiście wódka i koniaki. Wódka jest zbożowa, z wyraźnym smakiem, wódki wielokrotnie (lub ciągle) destylowane są na rynku, ale nie są mile widziane (zresztą mają niebotyczne ceny i dziwaczne butelki, np. w kształcie kła mamuta). Z produkcji ludowej piłem bimber z pokrzyw, bardzo ciekawy smak. Obok wódki króluje brandy, a tu niewątpliwym liderem jest armeński Ararat. Zajął miejsce koniaków gruzińskich i niełatwo będzie mu je odebrać. Żeby go popróbować należy udać się na teren WDNCh – to stara nazwa, oznacza Wystawę Osiągnięć Gospodarki Narodowej ZSRR, teraz to jest Ogólnorosyjskie Centrum Wystawowe. Ostał się tam pawilon armeński, a w nim można wszystkich trunków armeńskich spróbować na kieliszki (a także kupić w butelkach). Tak więc są Araraty od 13 do 55 zł za pięćdziesiątkę – ten najdroższy to 20-latek. Są też produkty wytwórni Artsakh (Арцах) – producenta koniaków i destylatów owocowych. Odkryciem jest tutowka czyli destylat z morwy. Kieliszek za 13 lub 15 zł – zdecydowanie lepsza jest ta druga wersja, złota, trzy lata w beczce, 57% mocy. W Aromatnym Mirze butelka kosztuje 155 zł, ale w dobrych sklepach już o 50 zł mniej. Dobre koniaki kosztują w okolicach 70 zł, tym razem piłem głównie te spoza Moskwy, są bardziej мягкие czyli łagodne, a ja właśnie lubię tę toporność i wytrawność moskiewskich. Czym popijać? Zdecydowanie tarchunem. Tarchun to tradycyjny gruziński napój z estragonu. Świeży estragon jest zresztą łatwo dostępny na gruzińskich bazarach, w Polsce go w tej postaci nie widziałem. Tarchun ma zielony odblaskowy kolor i czuć w nim wyraźną nutę anyżkowa – jest za to odpowiedzialny zawarty w nim estragol, kuzyn anetolu. Podany na zimno napój ten jest bardzo odświeżający, coś jak drink ze świeżą miętą. Dziwny odblaskowy kolor jest jak najbardziej naturalny – przygotowałem mięso z gałązkami estragonu i pod wpływem temperatury wyciekł z niego taki właśnie sok. A co na rano? Zdecydowanie woda mineralna Jessientuki 17. W smaku przypomina Borjomi, ale jest jeszcze bardziej zmineralizowana – ogólna mineralizacja nawet 14 g/l! To jest mój rekord w dziedzinie wód mineralnych nieleczniczych. Leczyć się zresztą nie musiałem, bo nie przypominam sobie, żebym w czasie tej wizyty był trzeźwy, czego i wam życzę.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Biedronka w wersji Makro

Pozwalam sobie jednak na osobny wpis na temat rumu ze sklepów sieciowych, ostrzeżeń nigdy dość. Kiedy uznałem że rum z Makro Cash & Carry jest pijalny, musiałem być chyba bardzo wstawiony. Nie mówiąc już o tym, że skoro ciągle piszę, ze za 35 zł nie można kupić dobrej podróbki klasycznego leżakowanego trunku (lub choćby takiego, którego produkcja wykracza poza prosty sposób destylacji czegoś taniego), to dlaczego tym razem miałoby być inaczej? Rum „White Diamonds Black” to ta sama ścierka której użyto w produkcji rumu z Biedronki, no może wyżymano ją kilka chwil krócej. Nie ma takiej możliwości, żeby to wypić bez dodatków. Pora na lekturę etykiet. Jako wytwórcę podano "Liqueur & wine trade GmbH", wiec łatwo sprawdzić, że firma należy do grupy Metro – a więc nie ma wątpliwości, że to typowy produkt sieciowy. Słowo „black” pojawia się cztery razy, na szczęście jest też informacja, że kolor pochodzi od 150a (produkty niemieckie muszą mieć informację o dodaniu karmelu). „Ideal as a mixer or for cocktails” – mój słownik podpowiada mi, ze „mixer” to bezalkoholowy dodatek do drinków, ale mniejsza o to – jest wyraźna sugestia, żeby nie pić saute (podkreślona na polskiej kontretykiecie: „doskonały dodatek do gorącej herbaty”). Wyprodukowano z „finest sugar cane” – no cóż, uwierzmy im na słowo (i na europejskie przepisy), gdzieś w dalekim tle ćmi smak prawdziwego rumu. Na etykiecie jest jeszcze logo „Cotisation Securite Sociale” – wymiękłem, nie mogę tego rozgryźć, i na osłodę coś na kształt medalu z pięcioma gwiazdkami i napisem „white rum”. Na złodzieju czapka gore, im gorszy trunek tym więcej chaosu, mylących informacji i złotych medali. Inne rumu na półkach Makro to Bacardi, Havana Club i Captain Morgan – ale ceny zaczynają się od 70 zł. Z podróbek polskie Golden Rum i Rum Seniorita oraz austriacki Stroh – polecam w wersji 80-gradusowej.

PS. Tutaj są przepisy europejskie, o których pisałem. Wynika z nich, że rum musi być w 100% zrobiony z melasy lub soku z trzciny cukrowej, nie może być wymieszany z innym alkoholem, nie może być aromatyzowany, jedynym dodatkiem może być karmel. O szmatach nic nie piszą. Z tego przepisu wzięły się problemy z czeskim rumem, który nazywał się tuzemský (miejscowy). Z nazwy wycięto słowo "rum", pojawiły się inne, w tym zabawny "tuzemský um". Stanęło w końcu na "tuzemáku". Niewiem, który tuzemak jest najlepszy, nie wydaje mi się, zeby się specjalnie od siebie różniły. Jeden co prawda się wyróżnił, to ten ostatnio fałszowany poprzez dodanie czegoś mocniejszego niż etanol. W Polsce centralnej tuzemák można kupić w Kauflandzie. Skoro polskie rumy używają tej właśnie nazwy, to czy są podróbkami? Nie, nie mogą i według producentów nie są. Mam nadzieję, ze to oświadczenie mnie procesowo zabezpiecza. A co ze Strohem? Stroh to tak zwany Inländer-Rum (czyli właśnie tuzemak), ale ponieważ nie uwzględniono go w spisie alkoholi w przytoczonym dokumencie, używać nazwy rum nie może. A więc raz nie używa, raz używa, w obiegu są różne etykiety, na ich stronie www używają, a na stronie polskiego dystrybutora nie. Udało się za to Niemcom, dokument uwzględnia ich Rum-Verschnitt (min. 5% rumu).