piątek, 24 sierpnia 2012

Przewodnik wakacyjny człowieka-pijaka

Wakacje się kończą, trzeba się pospieszyć i zamieścić rekomendację dla zwiedzających Małopolskę. Zacznijmy od Krakowa – miejsca, gdzie się nic nie zmienia od wieków. Otóż od zeszłego wieku nie zmienia się mały bar na krakowskim rynku – Vis-à-vis. I mniejsza tu o fakt, że nawiedzali go ludzie sztuki i literatury, aktorzy z Piwnicy pod Baranami czy inne cudaki. Obecnie łatwiej tam spotkać angielskich turystów ze świeżo zakupionymi koleżankami niż artystę, chyba, że za takiego uznać aktora Jana Nowickiego, który pojawia się tam jak kukułka w zegarze. To co odróżnia Zwis (bo tak się ten lokal popularnie nazywa) to bardzo dobra karta alkoholi w umiarkowanych cenach. Z piw lany jest między innymi porter żywiecki w cenie 10 zł – a lany porter to coraz rzadsza rzadkość. Z mocniejszych trunków dostępny jest łańcucki rosolis o smaku kawowym – nie do uświadczenia w Warszawie nawet w butelce, a co dopiero w karcie. Cena 9 zł za kieliszek na pierwszy rzut oka wydaje się wysoka, ale tak naprawdę to jest on sprzedawany po kosztach, bo kiedy producent zaczął rozlewać rosolisy do butelek 0,35 l to cena ich poszybowała do przeszło 40 zł. Na zdjęciu dowód istnienia rosolisa, obsługa przyzwyczajona jest do dziwacznych zachowań klienteli, wiec od razu zaproponowała człowiekowi-pijakowi pamiątkowe zdjęcie butelki. Jedyny problem lokalu to toaleta położona w sąsiedniej bramie, co nie jest problemem po kilku piwach, ale po wielu kieliszkach zamiast do bramy można trafić do smoczej jamy.
Porter z beczki od lat leją też w Karczmie Smily na Kościuszki 14. Najlepiej dojść tam z nadwiślanych bulwarów idąc od Wawelu za mostem Dębnickim. To karczma przeniesiona w całości z krakowskiej prowincji, ma sporo miejsc w środku, ale też i na zewnątrz. Duża oferta piw i wódek, a co najciekawsze, sprzedają spore pęta kiełbasy, które upiec trzeba sobie samemu. W centrum ogródka jest opuszczany na łańcuchu spory grill, obowiązuje pełna samoobsługa, do ognia dorzuca się leżące obok polana. Widać Wisłę, widać Wawel, ale wśród klienteli przeważają lokalsi, Angole chyba jeszcze nie odkryli tego miejsca. Człowiek-pijak kiedyś trafił tam dość wcześnie, a już napotkał koedukacyjne parki w wieku balzakowskim spożywające nie pierwszą bynajmniej kolejkę portera.
Jak już napijecie się portera z rosolisem, trzeba dotrzeć na dworzec autobusowy, uzyskać zezwolenie kierowcy na wejście w stanie wskazującym i pojechać do Zakopanego. Wbrew pozorom jadło i wyszynk w tym mieście jest tanie, nie należy jednak stołować się w ścisłym centrum. Wyjątkiem jednak jest miejsce będące tym dla Zakopanego czym Wawel dla Krakowa – knajpa „U Wnuka”. Położona blisko targu pod Gubałówką, w bezpośrednim sąsiedztwie zabytkowego Starego Cmentarza i kościoła św. Klemensa. To najstarsza zakopiańska karczma, założona 140 lat temu (inne źródła podają nawet 160 lat). Menu zakopiańskie, na 4 z minusem, ceny średnie, ale karta alkoholowa to jest to! Jest spirytus! Co prawda wódka czysta bywa tylko ciepła, ale może wynika to z tego, ze sztandarowa pozycja karty też jest ciepła, a nawet gorąca. To „siekierka”, czyli dwusetka mieszanki wódek ziołowych, podawana na gorąco w ceramicznym kufelku. Ci, co piją po raz pierwszy zazwyczaj popełniają błąd i pakują tam z pierwszym łykiem nos, gorące opary mocno atakują nozdrza i powodują chwilową utratę przytomności – kupa śmiechu! Cena 25 zł, ale warto, efekt murowany. Druga specjalność to „piwo z bombom” – do kufla z piwem wrzucana jest pięćdziesiątka wódki. Spokojnie, zostaniecie grzecznie zapytani czy może wolicie spirytus. Cena (z wódką) – 13 zł, bardzo przyzwoita. Człowiek pijak kiedyś wypił oba specyfiki i gwarantuje, że po nich dotarcie na dworzec kolejowy równa się trudnością zimowemu wejściu na Gerlach.
PS. W Warszawie co prawda też można napić się portera żywieckiego z beczki. Na przykład w barze w Parku Skaryszewskim. Kłopot w tym, ze lokalna publiczność to tzw. chaws, a z głośników niemiłosiernie wali jakieś popularne radio dla chawsów, więc wytrzymać tam się nie da. W Zwisie dla kontrastu obsługa puszcza klasycznego rocka, w dodatku nienachalnie.

niedziela, 12 sierpnia 2012

Wczasy pod jabłonią



Korzystając z wakacji - tematy wakacyjne. Wczasy są co prawda pod gruszą, ale o gruszy też będzie. Kontynuując temat polskiego cydru – czy ogólniej cydru w Polsce – człowiek-pijak zdobył kilka kolejnych informacji. Po pierwsze spożył jedyny polski cydr produkowany przemysłowo i sprzedawany na rynku – ten od H2O. Butelki półlitrowe, skromne wzornictwo, bijące w oczy dużą literką X – bo ten cydr ma nazwę X-cider (człowiek-pijak kupił trzy sztuki, więc miał XXX-cider). Alkoholu 5,3%, napisy polskie i angielskie, z przewagą tych drugich, produkt wygląda na dedykowany na rynek brytyjski. Skład: cydr, cukier, koncentrat owocowy, kwas cytrynowy, siarczyny – nie brzmiało to źle. Na etykiecie miała być data spożycia, nie było jej. Po otwarciu niagara krótkotrwałej piany i bardzo intensywny zapach drożdży. Napój jest tak gazowany, że nieostrożny konsument może całą zawartość butelki wylać w postaci piany (człowiek-pijak próbował oddać ten efekt na zdjęciu). Kolor – półprzezroczysty, smak – 100% drożdży, nie ma jabłek, nie ma cukru, nic nie ma. Tylko drożdże. Gorzkie, niesmaczne, strach pomyśleć, ze ktoś to pije w celach innych niż poznawcze. Totalna porażka.
Ze strony producenta wynika (dziś), że zmieniła się etykieta, stąd zapewne cena zakupu - 2 zł! Niczym innym nie udało się wytłumaczyć tak niskiej sumy, niż wyprzedażą zapasów. Pojawiło się rozróżnienie na wersję light (3,5%) i strong (5,5%), oraz nowy cydr – Joker. Literka X została dla niemot rozwinięta w słowo excite – niewątpliwie produkt H2O rozbudza. Natomiast z listy produktów zniknęły alkopopy. Wszystkie produkty H2O mają certyfikat koszerności Chug Chasam [raczej powinno być Chatam] Sofer Bnei Brak – prawdziwy. Przy okazji człowiek-pijak pogłębił swoją wiedzę na temat certyfikatów koszerności, chętnie przydzieli znak K, który, jak się okazało, wydaje kto popadnie.
Na drugim biegunie od gazowanych drożdży stoi cydr produkowany sposobem przydomowym, na niewielką skalę. Gdzie taki znaleźć? Na przykład w okolicach Warki. Tam jest olbrzymie zagłębie sadownicze, są też i ludzie, którzy przy okazji przerabiają swoje zbiory w płyn. I to oficjalnie! To znaczy oficjalnie przerabiają, ale już sprzedawać nie mogą. Ale mogą poczęstować – i tak robią, wystarczy przyjechać i poprosić. Cydr jest mętny, nieznacznie gazowany (łagodne frizzante), ma wyczuwalny smak jabłek, tak wyczuwalny, że można odróżnić cydry robione z różnych rodzajów. Nie czuć drożdży, chyba że się potrząśnie szklanką/butelką i wymiesza płyn z osadem, bardzo mało cukru – możliwe, że to tylko ten z jabłek. Zawartość alkoholu jest śladowa, po wypiciu litra nadal niewiele czuć. To zapewne efekt użycia naturalnych drożdży – ona są o wiele mniej wydajne niż przemysłowe. Smaki są różne, niektóre z cydrów nie są najlepsze, ale sadownicy eksperymentują i oferta naprawdę jest spora. Jak widać na zdjęciu opakowania nie są zbyt oryginalne, przede wszystkim brakuje literki X.
Jeśli komuś się nie chce jechać do Warki (tam jest bardzo nowoczesny browar, ale żeby go zwiedzić trzeba zebrać 20 chętnych), wystarczy jak pójdzie do Tesco. Pojawiły się tam litewskie cydry Sun – w wydaniu jabłkowym i gruszkowym. Mają 4,5%, są klarowne, wyczuwalny smak owocu, trochę cukru, trochę gazu. Skład: woda, fermentowany sok jabłkowy, syrop cukrowy, dwutlenek węgla, kwas cytrynowy, konserwanty. Cena 5 zł, trochę niższa niż w sklepie internetowym importera. Jest nim firma Kamron, mająca w ofercie około 20 cydrów, z których litewskie są najtańsze. W ofercie firmy jest też polski cydr z Majątku Sławno (także producent win i miodów), ale już w jego e-sklepie nie. W innych sklepach cena to 23-24 zł za 0,75 l.
Produkty H2O i litewskie mają nalepione paski akcyzowe, tak więc sam problem paska i jego ceny nie jest przeszkodą uniemożliwiającą produkcję i sprzedaż cydru w Polsce. Możliwe jednak, że dla małych, domowych firm, wiąże się to z jakimiś formalnymi wymogami nie do przejścia. Wie ktoś?
PS. Może wiedza ta jest na skromnej stronie fanów cydru, ale się człowiek-pijak nie wczytał. Wystarczyło, że przeczytał, iż komuś X-cider smakował i doszukał się tam smaku jabłka. No chyba, że te trzy butelki to jakiś odpad produkcyjny, ale jak ktoś sprzedaje odpady, to sam sobie winien.