poniedziałek, 12 grudnia 2011

Anyżkowe podróże – z nutą kminkową

Dziś o trunkach, których podróbek nie kupicie w Lidlu. Ponieważ 99% wejść na tego bloga to wynik poszukiwania informacji o trunkach z Lidla człowiek-pijak inwestuje w przyszłość jego bloga, nie idąc na łatwiznę, bo nie będzie pisał o Lidlu. Nigdy więcej słowa o Lidlu. O Lidlu. Halo, słyszycie mnie? O Lidlu!
Jak już stwierdzono najlepszy arak pochodzi z Libanu. I to nie ten z fabryk Kefraya czy Ksara, ale domowy. Jest on bez problemu dostępny w sklepach spożywczych, 24/7. Ma moc w okolicach 50%, ale jak dobrze poszukać to znajdzie się i 75%. Niestety kiedy człowiek-pijak wybierał się ostatnio do Libanu, chłopaki od Allaha zaczęli się z chłopakami od Jahwe przerzucać rakietami, człowiek-pijak stchórzył, a teraz już go na bilet nie stać, więc tyle wypije libańskiego araku, co mu go dobrzy ludzie podeślą. No i niedawno temu podesłali. Obiekt na zdjęciu za jedyną nalepkę miał cenę. Po reakcji gardła ocenić go można na jakieś 55%. Doskonale przyswajalny, bez problemu można go było mieszać z innymi destylatami. Miła niespodzianka „no name”.
Za to druga butelka ma bogatą etykietę, a na niej podróż przez pół świata. To słynna Lysholm Linie – aquavit, który zapakowano w dębowe beczki i wysłano statkiem w podróż do Australii i z powrotem (kilkarotnie przekroczył równik, co dla Norwegów ma jakieś magiczne znaczenie). Zmiany temperatur, wilgotności oraz kołysanie statku miało uczynić z tego trunku najlepszy wśród akwawitów. Co się nie stało – bo Linie jest słodkie jak gorzka żołądkowa i nawet przypomina ją w smaku. Człowiek-pijak wiedział, że naród który preferuje kminkówkę nie ma pojęcia o destylatowych smakach – Linie mogliby równie dobrze sprzedawać w Lidlu jako amaro. Litrowa butelka oczywiście nabyta na norweskim lotnisku w promocji, więc nie kosztowała zbyt wiele – koło 100 zł. Ale gdyby komuś przyszło do głowy kupować ja w sklepach Vinmonopolet to tam zapłaci ok. 300 zł.
A teraz aneks. I nie będzie o bourbonie z Lidla, co go wyprodukowano nie wiadomo gdzie, z nie wiadomo czego i nie wiadomo po co. Będzie o tym, że można wydać 30 złotych za prawdziwą whisky, bez konieczności odwiedzania Lidla (chyba człowiek-pijak wygrywa konkurs na częstotliwość używania zwrotu „lidl”). Oto butelka szkockiej whisky, która ma producenta, rozlewnie i właściciela. William Lawson’s to mix malta i graina, wyrób z najniższej półki destylarni Macduff, sprzedawany przez Bacardi-Martini głównie we Francji i Włoszech. Reklamowany był serią klipów ze Szkotami powalającymi swoich przeciwników ekspozycją tego, co ukrywają pod sukienkami (jak się uda to klip z YT na dole). Whisky zupełnie bez zobowiązań, ale smaczna, dość ostrawa w smaku, na specjalistycznych forach o szkockich whisky dają jej 65 punktów na sto, co jest chyba trafna oceną. Ale gdy przyłoży się ją do ceny za 0,7 – 29,95 zł – to jest to doskonały wyniki.
A co tu robią dwa słoiki miodu? Otóż jeden jest tani i pochodzi z Lidla. To miód wielokwiatowy, według etykiety „mieszanka miodów pochodzących z krajów Unii Europejskiej oraz spoza Unii Europejskiej”. Oczywiście bez producenta. To jest właśnie coś takiego jak bourbon z Lidla – cały świat się złożył na te smakołyki. A obok miód polski – akacjowy z wędrownej pasieki pani Genowefy Stańskiej (adres na etykiecie), sporo droższy. Ale że człowiek pijak się na darach Lidla nie poznał (co mu niedawno wytknięto), to nie będzie oceniał smaku. Odlidlujcie się od człowieka-pijaka!

wtorek, 25 października 2011

Co pił Richard Burton?

Zanim przeniesiemy się do Walii jeszcze post-scriptum do notki o Jastrzębiej Górze. Przy okazji wędrówki do niej człowiek-pijak odkrył znakomity przydworcowy sklep z alkoholami. Zazwyczaj są to obskurne budki z dość skromnym wyborem raczej tanich trunków – może nie ze względu na podróżnych, ale na pobliską subkulturę wokółdworcową. A w Gdyni jest inaczej. Sklep Melanż jest doskonale zaopatrzony i ma w ofercie nie tylko bardzo duży wybór trunków, ale także duży wybór ich woluminów. Człowiek-pijak skorzystał z okazji i nabył tam Jaegermeistra w setkach – bardzo poręczny rozmiar do spożycia w dworcowej poczekalni. A dla kolekcjonerów – spora półka miniaturek!
A teraz pora ruszać w podróż. Do krainy ludzi-pijaków: Walii. Najbardziej znanym jest chyba dzielny kapitan Morgan, który był łaskaw zachlać się na śmierć. (I znowu dygresja nadmorska – najlepsza restauracja w miejscowości Hel zwie się właśnie Captain Morgan.) A w czasach bardziej współczesnych wybitny poeta Dylan Thomas i wybitny aktor Richard Burton. Obaj nadużywający alkoholu na miarę rekordów z księgi Guinessa. Zresztą aktor był fanem poety i kazał pochować się z jego tomikiem w dłoniach. Dylan Thomas pochodził z miejscowości Swansea będącej tłem dla filmu „Twin Town” – z której pochodzi też aktorka Catherina Zeta-Jones, o nałogu której człowiek-pijak nic nie wie.
Ale zakupy robimy w Cardiff – stolicy Walii. A to dlatego, że jest tam największy w Europie sklep Tesco – przynajmniej tak twierdzi obsługa. Poza standardowym zestawem produktów jest tam spora półka z produktami lokalnymi – nie ma sensu szukać ich w wyspecjalizowanych sklepikach dla turystów, wszystko dostaniecie w Tesco. No dobrze, ale czego walijskiego szukać na półkach? Tu pojawia się problem, bo Walia uległa alkoholowej dominacji pozostałych trzech krain i sama raczej alkoholu nie produkuje. Jest olbrzymi browar Brains, to piwo można kupić wszędzie. Ale już wino produkują tylko hobbyści, winnic jest mniej niż w Polsce. Po godzinach spędzonych w sieci człowiek-pijak wiedział czego szuka: jedynej walijskiej malt whisky i nalewki na jabłkach i czarnej porzeczce.
Jedyna walijska gorzelnia produkująca malt whisky to Penderyn. Z czterech rodzajów whisky człowiek-pijak nabył tę leżakowaną w beczkach po bourbonie i maderze, o mocy 46%. Niestety opis będzie krótki – smaczny napój, którego wszystkie walory smakowe zabił aromat i smak słodu kukurydzianego. Przy degustacji w ciemno pewnie 90% by nazwało ten trunek bourbonem. Szkoda, zapewne należało nabyć inny rodzaj, leżakowany w innych beczkach, ale ta whisky jest piekielnie droga, więc następnego razu nie będzie. Albo będzie, ale w Domu Whisky w Jastrzębiej Górze – tam na półkach stoją trzy Penderyny (i zamiast za 0,7 litra płacimy za 25 cl).
Drugi napój reklamowany jako unikalnie walijski to nalewka na jabłkach i czarnej porzeczce – Black Mountain Brandy. Smakuje to jak nasze domowe nalewki, dominuje smak porzeczki, ale nuta jabłkowa jest wyczuwalna w tle, jest to przyzwoite, ale niestety ma spora wadę – jest słabe, ma zaledwie 20%. Coś jak rosyjskie kliukwy. Kosztuje 17 funtów i naprawdę lepiej coś takiego samemu zrobić w domu za 10% tej ceny – przy dobrej recepturze zostawiamy walijczyków daleko w tyle. Ale mimo wszystko – Iechyd da!

sobota, 15 października 2011

Z Leedla do Jastrzębiej Góry (podróż bez powrotu)

Teraz będzie jak w filmie Gaspara Noego „Nieodwracalne” – od końca do początku. Ale inaczej niż tam – napięcie będzie rosło, a kulminacyjny moment będzie na końcu.
Jastrzębie Góra to raj dla ludzi-pijaków. Poza sezonem zamyka się tam wszystko, ale dwa lokale pozostają otwarte cały rok. Jeden to bar Max, otwarty 24/7, serwujący olbrzymi wybór alkoholi, i niesamowity wybór drinków. Karty drinków nie ma, można zamówić coś znanego, można samemu podać składniki lub zdać się na talent barmanów. Człowiek-pijak poleca to ostatnie – oni naprawdę znają się na rzeczy. Wystarczy rzucić hasło – coś na kaca, coś lekkiego, coś dopingującego – i dostaje się świetnie przygotowany kolosalny drink uwieńczony koroną z egzotycznych owoców i warzyw – jak najbardziej jadalną. W tym miejscu słowo drink nabiera sensu i przestaje kojarzyć się z whisky z coca-colą.
A skoro jesteśmy przy whisky – właściciel baru Max jest fanem whisky i od kilku lat realizuje swój drugi alkoholowy projekt – Dom Whisky. To bar z największym wyborem whisky na świecie – 890 butelek w jednym miejscu! Wszystkie je można spróbować – oszczędni mogą zamawiać kieliszki 25 ml. Dobrze wyszkoleni barmani pomagają dobrać trunek po opisie pożądanego smaku, aromatu czy mocy. Jest nawet jedyna walijska malt whisky, o której człowiek-pijak napisze wkrótce. Ceny za kieliszek 50 ml wahają się od 10 zł do kilkuset, ale dzięki temu można nie wydając fortuny skosztować najdroższych whisky świata. Nie lubiących podróży człowiek-pijak zaprasza do sklepu internetowego. Kupcie przynajmniej degustacyjne kieliszki z logo firmy – wyjdziecie przed znajomymi na światowców.
Jakieś kilka tygodnie przed wizytą w Domu Whisky człowiek-pijak zdecydował się przetestować bourbon z Leedla – Zachodnie Złoto Gold Straight Old Kentucky Bourbon Whiskey. Leedl spowodował większość wejść na ten blog, więc człowiek-pijak był coś tej firmie winien. Z mocniejszych alkoholi dotąd pił brandy Majestat – totalna zagłada, jeden kieliszek powoduje albo wymioty albo poważne zatrucie, grappę – smak błota, w którym urzędowała rogacizna, bez poważnych konsekwencji dla zdrowia, oraz wermut Romanetti – przepłacony, podobne trunki sprzedają po 5,90, nadają się jedynie do odzyskiwania z nich cukru. A teraz bourbon. Lektura nalepki dostarcza wiedzy, że pochodzi z USA, nie ma producenta, jest straight – czyli co najmniej cztery lata leżakował w beczkach, co było jednak za mało, gdyż dodano do niego barwnik E150a – czyli po prostu karmel. Butelkowany przez Pabst & Richarz Vertriebs GmbH – fragment firmy produkującej niemieckie alpagi i pryty. A teraz degustacja. Zapach – 100% denaturatu. Ale kodegustujący odnaleźli w nim zapach płynu do mycia szyb – tak wiec można ten aromat nazwać złożonym. Smak – wszystko tylko nie bourbon. Marny alkohol z dodatkiem syntetycznego smaku. Niepijalne bez zmieszania z czymkolwiek. Efekt – totalny kac, utrzymujący się ponad dobę. Idealny prezent dla teściowej. Producent nie chwali się nawet medalami, jakie dostał, ale wizyta na odpowiednich stronach www wyjaśnia, że dostał je w konkurencji „whisky z sieciowych hipermarketów”. Podsumowując – 35 zł wydane na ten trunek powinno zostać człowiekowi-pijakowi zwrócone (nomen omen) wraz z opłaceniem ubezpieczenia na życie. No ale to był ten pierwszy raz – pierwszy raz, kiedy człowiek-pijak wypił denaturat. Co prawda rozwodniony i z karmelem – ale zawsze.
Dla chcących pić podobne trunki, ale chcących także przeżyć taką konsumpcję – człowiek-pijak poleca własnoręczne przygotowanie whisky (a także wszystkich innych trunków świata). To się robi tak.
Morał pierwszy. Zamiast do Leedla należy pojechać do Domu Whisky, za 35 złotych można tam kupić pięćdziesiątkę znakomitego trunku, który wyjaśni wam, czym jest dobry bourbon czy też inne whisky. Nie kupujcie tanich podróbek w sieciówkach – zwłaszcza niemieckich czy francuskich. Oszczędzacie 20–40 złotych – a w zamian dostajecie denaturat, który w pobliskim sklepie z chemią gospodarczą jest znacznie tańszy.
Morał drugi. Nie wierzcie sieci. Zanim człowiek-pijak wypił tę truciznę zrobił rekonesans w sieci. Ten bourbon ma dobre opinie, jest nawet fajna degustacja człowieka, który wygląda na znawcę (kim w takim razie jest człowiek-pijak?). Niektórzy twierdzą, że pochodzi od producenta Jim Beama i nawet ma podobny smak. Znowu na usta rzuca się: bullshit! Sieć kłamie! Człowiek-pijak ostatnim bastionem alkoholowej prawdy!
PS. Po jakimś czasie człowiek-pijak przypomniał sobie, że w sieci zlokalizował firmę-matkę tej, co rozlewa w Niemczech bourbona leedlowskiego. Otóż ta matka produkuje alkopopsy, nalewki i inne wynalazki, których czas produkcji trwa tyle, ile wlanie mniejszej ilości płynu do większej ilości płynu. To jest coś co trudno odróżnić od fabryki iperytu.
PS2. Guglacze trafiają tu zadając pytania oczywiste. Tak, w Leedlu kupicie koniak, whisky, brandy, tequilę, gin i inne trunki. Mają one tyle wspólnego z oryginałami ile wino Jantarnoje Igristoje z Nowego Tomyśla z szampanem Perrier-Jouet. Oczywiście kosztują niewiele - w okolicach 35 zł, ale jeśli dodacie do tego koszty w postaci koszmarnego smaku i kaca, który może przeciągnąć się na kilka dni - pomijając już kwestię możliwości utraty zdrowia - to wyceniam te trunki na co najmniej setki złotych. Tyle powinno się do nich dodawać.

piątek, 30 września 2011

Bruderszaft z Barackiem


No cóż, niestety prozak jest do kitu. Co prawda nieźle się miesza z alkoholem, a nawet łagodzi kace – ale po kilku dniach powoduje senność w ciągu dnia, a człowiek-pijak jak by chciał zasnąć to by się położył do łóżka, a nie brał prochy. Więc leki odstawione, najlepszy antydepresant – alkohol – w ciągłym użyciu. Problemy z psyche jednak nie minęły, stąd wielkie opóźnienie w pisaniu bloga. Albo wielkie przyspieszenie w piciu różnych wynalazków, za czym pisanie po prostu nie nadąża.
No i z tego powodu wpis o człowieku-Baracku z dużym opóźnieniem – a miał być na jego wizytę w Polsce. Otóż w głowie człowieka-pijaka zrodziło się pytanie – czym powitać człowieka-Baracka. Najlepiej chyba barackpalinką – węgierskim destylatem z brzoskwini. Ale destylaty węgierskie dostępne w Polsce to totalny dynks – kiepski alkohol z dodatkiem chemii. Ale nie sądźmy destylatów owocowych po ich reprezentacji polskiej – tu faktycznie szprycują nas jakimiś odpadami. W czym królują czeska firma Jelinek i węgierska firma Zwack. Zwack jest producentem słynnej żołądkówki Unicum, ale jej drugi flagowy produkt – śliwowica Vilmos – to płyn do udrażniania rur. Od razu dwa smaki – kiepski alkohol i chemiczne dodatki – rozjeżdżają się jak pociągi sunące po jednym torze w przeciwnym kierunku. Butelka za całe 80 zł – na tyle ten wynalazek wycenia sobie sklep węgierski pana Kovacsa, który lata temu pozwolił człowiekowi-pijakowi za jedyna dwadzieścia kilka złotych od butelki dowiedzieć się, że tania węgierska palinka może konkurować z acetonem. Aż tu niespodzianka. Firma Gundel (chyba nie ta od słynnej restauracji, niestety, mimo że jej trunki są wszędzie dostępne, to informacja o niej już nie) produkuje wiele rodzajów palinek, a kupiona na lotnisku za 8 euro barackpalinka okazała się strzałem w 10. Nie rozjeżdża się, wpierw trochę drażni w gardle, ale potem drażnienie łagodzi aksamitny, wyraźny smak moreli. Prawdziwych, a nie z tablicy Mendelejewa. Jakby ktoś znał wegierski to tutaj jest strona z palinkami. Ale ceny na niej nielotniskowe, chyba lepiej kupić bilet w tanich liniach i pozwiedzać aeroport.
A co jeśli mielibyśmy wybrać trunek z kraju człowieka-Baracka? Człowiek-pijak stawia na bourbona, choć to chyba niezbyt politycznie poprawne. Nowość w polskich sklepach – Bulleit. Człowiek-pijak wpierw poznał wersję amerykańską – litrowa butelka kosztuje na lotnisku 100 zł. Ma 45%, jest bourbonem leżakowanym przez co najmniej 6 lat, o najniższym możliwym udziale słodu kukurydzianego (zapewne niewiele więcej niż 51%). A więc mało charakterystycznej kukurydzianej słodyczy – która człowiek-pijak lubi, ale wie, że odstrasza ona wielu amatorów whiskey. Zdecydowany smak, bardzo wyraźna beczka, mile gryzie w gardle, organizm doskonale przyjmuje duże ilości. Wymieszany z innymi trunkami działa jak aspiryna. Niedługo po degustacji wersji oryginalnej w Tesco pojawiła się importowana wersja rozlewana w Anglii. Ma 40% i jest o te 6% mniej atrakcyjna – czyli nadal godna polecenia. Wpierw kosztowała 77 za 0,7 litra, potem cena spadła do 63 zł. W ocenie człowieka-pijaka najlepszy bourbon na polskim rynku w cenie poniżej 100 zł.
A najgorszy? Tak, człowiek-pijak zna już odpowiedź na to pytanie. I będzie to zarazem odpowiedź na inne – czy płyny z Lidla są pijalne. Czytajcie blog człowieka-pijaka a zaoszczędzicie pieniądze i zdrowie! Sensacyjne doniesienia z Lidla już wkrótce!
PS. Bulleit jest wynalazkiem nowym (poza recepturą), wiki ma nawet miejscami problem z usytuowaniem gorzelni – ale na szczęście nie w głównym haśle. To wszystko mogłoby źle świadczyć o samym trunku – w sieci można nawet znaleźć informacje, że ktoś znalazł wersję barwioną karmelem i tym podobne bzdury. Jak by powiedział człowiek-Barack – bullshit! Sieć kłamie, a o tym kłamstwie już w najbliższym odcinku.

niedziela, 21 sierpnia 2011

Co robi Kopernik w Pradze?

Wpierw krótkie wyjaśnienie. Człowiek-pijak nabył (tanio) depresję, i niespecjalnie miał ochotę na pisanie (w przeciwieństwie do ochoty na picie). Teraz człowiek-pijak spożywa fluoksetynę, która robi mu z głowy siano, wpędza w fatalny nastrój i niezalecana jest do towarzyszenia alkoholowi. Więc same nieszczęścia.
A co Kopernik robi w Pradze? Otóż na każdym kroku widać, że prawo Kopernika-Greshama ma się dobrze i Czesi są jego gorącymi wyznawcami. W porównaniu z poprzednią wizytą w Pradze popsuło się wszystko co można tam wypić i zjeść. Za to jest znacznie drożej.
Zacznijmy od piwa. Człowiek-pijak spożył jakieś pięć marek piw butelkowanych i jakieś dziesięć marek z beczki. Były wśród nich produkty dużych koncernów jak i małych browarów. Generalnie większość była słabo pijalna, Pilsner Urquell był zaledwie pijalny, a tylko jedno piwo było godne polecenia. Piwa z małych browarów mają tę samą cechę co ich polskie odpowiedniki (np. Ciechan i Książęce) – jadą piwnicą, szczurem, ziemią, błotem, pleśnią. Piwa z dużych browarów za to jadą chemią, wodą z zardzewiałego kranu albo kałuży. Czołowy produkt czeski – Pilsner Urquell – też czymś jedzie, polscy amatorzy piwa nazywają to gwoździem. W każdym razie beczkowa wersja czeska jest gorsza niż polska – a raczej była, bo w Polsce już pijemy Urquella z Pilzna, Tychy przestały go produkować. Ulubione piwo człowieka-pijaka – Velkopopovicky Kozel – zeszło na psy, jedenastka smakuje jak dziesiątka, dziesiątka jak sok chmielowy. Spadek jakości piw powoduje, że browary wprowadzają na rynek wersje „kvasnicowe”, czyli piwa żywe, niepasteryzowane i niefiltrowane – i właśnie trzynastka Kozla w tej wersji był a jedynym piwem godnym polecenia. Ale trudno dostępna, w Pradze odnaleziona jedynie w knajpie na odległym Żiżkowie (na zdjęciu obok piwa czołowy czeski napój bezalkoholowy – kofola, udana wersja coca-coli, mniej słodka, zdecydowanie lepsza – na tyle lepsza, że coca-coli w zasadzie się nie podaje). Podobno jest też kvasnicowy Urquell, ale pewnie tylko w Plznie. Ceny zbijają z nóg – w knajpie „U Kata” przy Rynku Staromiejskim za Urquella trzeba zapłacić 40 koron (1 zł = 6 koron), na Żiżkowie piwo kosztuje ok. 30 koron.
Potrawy w knajpach silących się na „lokalność” nie nadaje się do jedzenia w ogóle. Knedlikami można łatać dziury w Wyszechradzkich murach, mięso należy używać z odwaniaczami. Na Vaclavaku świetne bułki z kiełbaskami zastąpiły bułki-inaczej z parówkami-inaczej. W środku dnia podają pieczywo trzydniowe, parówki i kiełbasy składają się z wody i papieru. Trzeba kupować dania azjatyckie lub meksykańskie.
Wina lokalne to pryty, nie kupują ich nawet Czesi, wybierając importowane wina w kartonach. Można kupić bezpłciowe musujące Bohemian Sekt, ale butelka kosztuje 200 koron. Stanęło na winach z Tesco, w cenie 100-150 koron, pijalne hiszpany, w wietnamskich weczerkach można nawet w tej cenie trafić niezłe wina francuskie.
Z powodu powyższego człowiekowi-pijakowi pozostało pić dużo mocnych alkoholi – a że to Czechy, to stanęło na pradziadach, jaegermajstrach, fernecie, becherovce i starej mysliweckej. Przy takich trunkach nawet kiepskie piwo znajduje zastosowanie, doskonale przepłukuje usta pomiędzy kielonkami. Pradziad to jedyny udany wynalazek firmy Jelinek – podróbka włoskiej stregi, wyraźnie na etykiecie opisana jako alkohol z dodatkiem chemii, ale to dobra podróbka. Dominujący słodki smak skórki cytrynowej plus inne zioła w tle. Półlitrowa butelka to jakieś 30 zł, to jest zresztą standardowa cena za mocny alkohol. Cena za kieliszek w knajpie to ok. 5-6 zł. Fernet to czeska wersja włoskiego oryginału, musi zawierać jakieś trujące zioło, jeśli wypije się trochę za mało, to daje odloty, niepokojące sny, w zasadzie trudno po nim zasnąć (trzeba wypić za dużo, żeby nie mieć siły się obudzić). Jeagermajster i becherovka się nie zmieniły, słodkie, ziołowe, trudno pić bez przepijania piwem. Stara myslivecka pijalna tylko w wersji leżakowanej, w wersji ekonomicznej strasznie chemiczna.
Sumując – totalne rozczarowanie, nie tylko człowieka-pijaka, w 2010 Czesi zanotowali 12% spadek produkcji piwa w koncernach, kłopot w tym (analogicznie jak u nas), że w te lukę wlano takie same siki, tylko jeszcze gorsze.

sobota, 21 maja 2011

Człowiek-pijak nawraca się na marksizm!


A tak dokładnie na marksizm i spenceryzm. Jeszcze niedawno człowiek-pijak zachwalał Tesco, które miało mu poprawić samopoczucie po rozstaniu z Lidlem (przy okazji dla guglaczy: Lidl + brandy + bourbon + Majestat + nie + idźcie + tą + drogą), ale Tesco zawiodło go już kilka razy. Po pierwsze dobre i tanie wina znikają i nie wracają. Po drugie pojawiają się typowe niespodzianki dla dyskontów – wina stare, z podwójną akcyzą, które pod rozsądną ceną kryją stan zepsucia. Dotyczy to zwłaszcza win białych, których roczniki młodsze niż 2009 nie powinny w zasadzie być sprzedawane. Ale dystrybutor woli przecenić takie wino i wrzucić gdzieś, gdzie się na winach nie znają, więc kupią towar niepijalny. Oczywiście człowiek-pijak z Tesco się nie rozstanie, chociażby dlatego, ze kupuje tam żelki i groszek w puszce, ale jeśli chodzi o wina, to obecnie nieszczególnie poleca. Ale temat Tesco wkrótce wróci.
Natomiast jakiś czas temu w stołecznym Marks&Spencerze przy ulicy Marszałkowskiej otwarto dział spożywczy. W Wielkiej Brytanii to normalka, tam każdy Marks sprzedaje wino, ale w Polsce to debiut. Podobno Rossmann też już sprzedaje wina, ale człowiek-pijak jeszcze nie wie, który. Na początku M&S miał tylko wina, teraz są pojedyncze piwa, cydry, fuzzy, kremy – ale mają zaporowe ceny. Natomiast wina – co za niespodzianka! Średnia z zakupu około setki flaszek wynosi 20,10 zł. A na taką ilość wpadką było tylko chianti (niestety tanie a dobre chianti to tylko we Włoszech) i musująca cava. Ale w ogóle z winami musującymi tam jest niedobrze, bo człowiek-pijak kupił coś z nowej Zelandii za 35 zł i było do kitu. Honoru broni włoskie musujące pinot grigio za 24 zł, ale nie zawsze jest. W ciągu kilku miesięcy ceny lekko wzrosły, tak jak kiedyś średnia cena to było 19 zł, tak teraz 2 zł więcej (na początku można było z najniższej półki wysupłać dobrego hiszpana za 9 zł!). Ale te tańsze wina to nadal jakieś ¾ oferty. Broni się zwłaszcza półka z winami białymi – robi się gorąco i dobre schłodzone sauvignon blanc jest lepsze od zimnego prysznica (który jest zresztą nieekologiczny, bo woda się marnuje). Nareszcie można bez bólu kupić pinot grigio z Veneto, sauvignon blanc z Chile, Argentyny, Francji (pijalne!) czy Południowej Afryki. Cała gama win czerwonych, w tym dobra Rioja czy shiraz z Sycylii. 90% win ma nakrętki, to dobry zwyczaj krajów podległych Królowej. Jest też firmowa seria win firmowanych wyłącznie przez M&S – o dziwo pijalne, czego nie można było powiedzieć o analogicznej serii z Lidla. Wszystkie te wina pochodzą z sieci M&S, są niedostępne w innych miejscach.
Dział z winami ma jakieś 4 metry kwadratowe, na takiej powierzchni tyle dobra zmieścić, to jak trafić na żyłę złota.
Przy okazji można kupić dobre żelki, angielskie sosy, bardzo tanie kraby w puszcze, lemon bitter za 2,50 zł, no i jest super piekarnia z bardzo dobrymi bagietkami czy chlebem z orzechami. No i jest dział kuchni egzotycznej, głównie z hinduszczyzną. Niestety zaparkować w centrum to survival, a przyjechać autobusem po trzy kartony wina raczej niewykonalne. Z drugiej strony to może dobrze, że człowiek-pijak nie ma M&S pod domem, bo gdyby nie ten sklep, nie zauważyłby, jak nam pięknieje stolica i coraz bardziej upodabnia się do Ułan Bator, światowej stolicy kumysu.

niedziela, 15 maja 2011

Co pił Kolos Rodyjski

Człowiek-pijak zachęcony wymianą głosów pod którymś z wpisów chciał pojechać na Cypr. Ale wyczytał, że drogi i niespecjalnie ciekawy więc pojechał na Rodos. Gdzie dla odmiany było drogo i niespecjalnie ciekawie. Niestety to nie są Włochy – to Grecja, której mieszkańcy tak bali się drożyzny po wprowadzeniu euro, że aby ją ubiec sami podwyższyli wszystkie ceny i w dodatku się od tego procederu uzależnili.
Dość narzekania – bierzmy się do picia. Piwo: dominują ogólnogreckie Hellas i Mythos – zwłaszcza to drugie okupuje bary i kawiarnie. Lokalne jest Magnus. Wszystkie to typowe lagery, cena za półlitrową butelkę w okolicy 75 centów. Zdecydowanie wygrywa Magnus – oryginalny, świeży smak, idealne na upały.
Wina – Rodos ma własne wina, choć widok winnicy jest rzadkością. W sklepach spory wybór win ogólnogreckich, ale rodyjskich też jest sporo. Raczej drogie – ceny od 3,50, niestety za te cenę są rzeczy słabopijalne. Wina lokalne od 5 euro, człowiek-pijak zatrzymał się na poziomie 8 euro – nadal nieusatysfakcjonowany. Wśród win czerwonych dominuje szczep Amorgiano, coś jak Cabernet, wina są cienkie, nieciekawe. Wina białe to szczep Athiri, przypominające w smaku Chardonnay z miodem. Tu już jest lepiej, choć bez rewelacji. Z tego szczepu robione jest lokalne wino musujące, niestety kompletnie położone, a nietanie – minimum 7,50 za butelkę. W głównej fabryce Emery robią też słodkie wino Efreni – z Muscatu. Pierwszy łyk bardzo fajny, ale jak się wypiło butelkę (8,5 euro za półlitrową) to czuć, że to wino na 50%, brakuje mu intensywności, ma się takie odczucie jakby je ktoś rozwodnił.
Po tych porażkach człowiek-pijak poszedł na całość i przerzucił się na recynę. Ale nie na tę mainstremową znaną w Polsce z marki Kourtaki, tylko na taką najtańszą, kapslowaną w pólitrowych buteleczkach po 1,70 euro. Najfajniejsza była Malamatina, a to z powodu rysunku na nalepce, przedstawiającego osobę niepełnoletnią pijąca ze szklanki, z kluczem włożonym prosto we wnętrzności. Nalepka zapowiadała obecność w winie smaku żywicy, ale go nie było. Tak, tak, okazuje się, że obtanione recyny w zasadzie nie mają charakterystycznego żywicowego smaku, i tylko na tym wygrywają. Jest też lokalny rodzaj takie łże-recyny, identyczny w smaku.
Trunki mocne. Brandy – Metaxę można kupić we wszelkich odmianach i rozmiarach, ale człowiek-pijak Metaxy nie uważa, z powodu jej słodyczy. Wiec kupił pozostałe obecne w sklepie, które okazały się dziesięć razy słodsze od Metaxy. Mediterrane była jak bardzo słodka czekolada, a rodyjska Aigaion była za to rodzynkowa. Ceny w okolicy 8 euro za 0,7 litra, 4,5 za 0,350. Półki sklepowe zastawione ouzo (ceny też w okolicy 8 euro za dużą butelkę i 3-4 euro za dwusetkę), w knajpkach setka kosztuje od 1,5 euro. Grecka grappa nazywa się tsipuro, ale na Rodos ma też lokalną nazwę souma (lub suma, Grecy nie przywiązują wagi do gramatyki, sama nazwa wyspy pisana jest raz przez „z”, raz przez „s” na końcu). Wszystkie te wynalazki są dość tanie, ale niczego od nich nie oczekujcie – to zwykłe nieleżakowane destylaty, trzeba być ich fanem (jak człowiek-pijak), żeby warto je było wypić. Ciekawa jest natomiast tsipuro firmy Tsantali, sporego producenta win, który zaczynał od tsipuro i ouzo właśnie. Otóż tsipuro z tej wytwórni jest anyżkowe, ale to mało powiedziane. Aromat jest tak intensywny, że przebija się przez nakrętkę, wódka musiała być pita na balkonie, bo nie można było wywietrzyć zapachu z pokoju. Cena 3,50 za dwusetkę.
A co pił Kolos Rodyjski? Pił coś takiego, że aż upadł, a taką rzecz człowiek-pijak pił na Rodos! Biuro podróży Sky Club zapewniło mu hotelowe all inclusive, w tym drinki z baru. Drinki okazały się metanolem, już jeden kieliszek (to znaczy plastikowa szklanka, to i tak sukces, mogli polewać wprost do gardła) wystarczył na zarobienie potwornego kaca i całodobowego bólu głowy.
Człowiek-pijak robił zakupy w czymś na kształt sieciówki - Papppou. Bardzo dobrze zaopatrzony dział z alkoholem. W mieście są sieciówki międzynarodowe - ale daleko, trzeba jechać autobusem. Wśród nich wasz ukochany Lidl. A w nim - to samo co w Polsce. Te same niepijalne wina i wasza ulubiona brandy Majestat. Ona też może zabić Kolosa!

środa, 27 kwietnia 2011

Z Holandii do Rygi (bez powrotu...)

Pijąc giny i pisząc o nich człowiek-pijak obiecał sobie wrócić do źródła – a okazja trafiła się szybko. Genever prosto z Amsterdamu – miejsca narodzin jałowcówki. Co prawda genever człowiek-pijak spożywał już wielokrotnie, ale dość dawno, i nie w bezpośrednim sąsiedztwie ginu – więc teraz można było te smaki porównać. Na butelce widniały trzy wyraźne i jednoznaczne ostrzeżenia – skutecznie zastępowały napis: „Nie do spożycia”. Po pierwsze moc 35% nie wróży nic dobrego, kraje do których nie dotarły nauki Mendelejewa nie powinny robić wódek. Po drugie napis w trzech językach „podawać schłodzone”. To wyraźna wskazówka, że napój w temperaturze pokojowej nie nadaje się do picia. A ostatnia przestroga to nazwa producenta: Bols. Jeśli ktoś kiedyś próbował likiery Bolsa, to wie, że musiał je wymyślić Fritz Haber, ale Niemcy nie użyli tej broni, obawiając się, że przy okazji zgładzą cały świat. Jest tego 35 rodzajów, 35 nieznanych w naturze "smaków". Zresztą na liście produktów tej firmy jest też advocaat, z którym rzecz się ma podobnie do geneveru – można go używać w szkolnych pracowniach chemicznych, ale na pewno nie pić. No i Holandia też jest podobno miejscem powstania receptury ajerkoniaku.
Do rzeczy – wpierw zapach. Koszmar – człowiek-pijak nie wie jak mogło pachnieć w wojskowym szpitalu polowym w czasie wojny secesyjnej, ale to mógł być ten zapach. Coś mocno trupiego, jakaś gnijąca ryba połączona ze środkami dezynfekującymi. Smak – pozwólcie, że człowiek-pijak daruje sobie opis, bo smak był adekwatny do zapachu. I z każdym kieliszkiem było coraz gorzej. Haust, a potem bieganie po pokoju w poszukiwaniu resztek niezatrutego powietrza. Tym razem podróż do źródeł alkoholowej gałęzi była beznadziejna, zdecydowanie im bliżej pnia, tym gorzej.

sobota, 16 kwietnia 2011

Fajnie jest w supermarkecie

To jest ostateczne pożegnanie człowieka-pijaka z Lidlem. Kiepski wybór, kiepskie wina, alkohole mocne na poziomie trucizny Borgiów – choć pewnie mniej smaczne. Wszystkim wchodzącym na ten blog człowiek-pijak oświadcza – nawet jeśli kiedyś zachęcił was do wejścia do Lidla, to odszczekuje i nie bierze na siebie odpowiedzialności za to, że czyniąc tak zostaniecie inwalidami lub abstynentami.
Za to źródło wytrysnęło w Tesco. Długaśna pólka win, częste zmiany asortymentu (co niestety czasami jest też przykrą niespodzianką) i spore szanse na kupienie czegoś pijalnego w cenie do 20 złotych. Butelki na zdjęciu zostały kupione za średnią cenę 17,40 (uwzględniając 5% rabatu przy zakupie 6 butelek). Win powyżej 20 zł jest w tym zestawie sztuk trzy; win na (lub pod) granicy pijalności sztuk cztery; win niezłych po 15 złotych sztuk dwie. Część win dostępna jest w innych sieciach i w sklepach osiedlowych, ceny w Tesco są jednak o jakieś 2 złote niższe. Warto zwłaszcza pochylić się na winami „selected by Tesco” – w zasadzie niedostępnymi poza siecią. I nie będą to wyłącznie wina z Australii i Nowej Zelandii. W ogóle poprzednia informacja o nadreprezentacji win hiszpańskich musi zostać sprostowana, bo jest sporo win chilijskich, a na zdjęciu są i afrykańskie, włoskie (chianti niepijalne!), australijskie i afrykańskie. Człowiek-pijak zdradza tajemnicę bardziej zaawansowanych koneserów win z supermarketów – lepiej kupować wina zakręcane niż korkowane. Dlaczego? Tak bardzo zaawansowany człowiek-pijak nie jest.
Jeśli chodzi o konkurencję, to człowiek-pijak chciał się kiedyś wybrać do Biedronki – właścicielem sieci jest firma z Portugalii, podobno są tam takież wina. Przed sklepem kłębił się tłum mężczyzn, którym nadużywanie alkoholu wypaliło dożywotnie piętno na twarzach. W środku też kłębił się tłum, ludzie popychali się, krążyli po wnętrzu bez ładu i składu – tak musi wyglądać izba wytrzeźwień, z której uciekła obsługa. Jakież było zdziwienie człowieka-[pijaka, kiedy okazało się, ze akurat w tej Biedronce działu z alkoholem nie ma. To co się musi dziać tam, gdzie on jest?!
W Tesco można też spotkać smutnych panów w garniturach kupionych w dziale obok, którzy za pomocą ulotki namawiają do kupna wódki Bols (butelka 0,7 l) za 44 złote, podczas gdy na sąsiedniej półce stoją nieodbiegające jakością czyste gorzkie, czyste żubrówki i czyste soplice po 25 zł za taką samą objętość (dobra jakość jest zapewne efektem walki o pierwszeństwo na rynku czystej, kto zwycięży zacznie nalewać do butelek denaturat). Do tego absurdalnego zakupu ma zachęcać możliwość wygrania złotej monety! Chcieli przekupić człowieka-pijaka, najuczciwszego pijaka na Ziemi! Zbulwersowany zrezygnował ze złota i kupił butelkę piwa prosto z Białorusi, na którym jest napisane, że nie powinni go pić ludzie z dolegliwościami systemu nerwowego. No to czym do diaska ma człowiek-pijak leczyć dolegliwości jego systemu nerwowego?
PS. Statystyki Google mówią, ze 99% ludzi odwiedzających tego bloga robi to po wpisaniu w oknie wyszukiwarki słowa Lidl. Nie idźcie tą drogą!

czwartek, 7 kwietnia 2011

Z Londynu do Rygi i z powrotem

Człowiek-pijak nie jest specjalnym wielbicielem ginu i jałowcówek. Owoców jałowca używano w celach leczniczych i tak powinno pozostać. Gin ma w swojej historii niechlubny rozdział, kiedy produkowano go mieszając destylat z czegokolwiek (tak, tak, nawet z odchodów ludzkich) z olejkiem jałowcowym. Wyprowadzenie go na konsumpcyjną prostą wymagało wmówienia ludziom, że to dobry składnik drinków, i tak w Anglii spożywa się go z tonikiem a w USA z wermutem. Człowiek-pijak zawsze twierdzi, że jeśli coś jest pijalne jedynie z dodatkami, to znaczy, iż nie jest pijalne.
Żeby się utwierdzić w niechęci do ginu człowiek-pijak zdegustował trzy butelki. Wszystkie trzy zawierały London Gin, a wiec teoretycznie alkohol, który z jałowcem miał kontakt tylko w procesie destylacji (a więc nie był to alkoholowy roztwór jakiegoś zagęszczonego świństwa) i nie mógł zawierać żadnych dodatków oprócz wody. Na pierwszy ogień poszedł Lloyds London Dry Gin. Butelka 0,7 l opatrzona jest wszelkimi zachęcającymi napisami: Rare Finest Dry Gin, London Dry Gin, Distilled in Great Britain, Product of Great Britain. Trunek ma moc 37,5%, a kosztuje mniej niż 30 zł! W zasadzie jest tańszy od średniej jakości wódki czystej. Tyle dobrych wieści. Teraz złe. Na butelce jest też napis Imported oraz Producent: Fauconnier. I to w zasadzie powinno wystarczyć zamiast konsumpcji. Ale człowiek-pijak poświęcił się i wypił. Co prawda przewidując efekt znieczulił się przedtem dużą ilością wódki czystej i tylko dzięki temu przełknął ten wynalazek. Jest to jedna z najgorszych rzeczy na świecie – gin wypijany w słynnej Gin Lane nie mógł być taki zły, bo konsumenci wydalaliby go, zanim by trafił do ich żołądka. Ogólna uwaga – tanie francuskie produkty wysokoprocentowe mają taka jakość jak podróbki spotykane w krajach arabskich, przed spożyciem których ostrzegają przewodniki – bo może to być ostatnie spożycie w dziejach turysty.
Następnie wypity został Greenall’s London Dry Gin. Butelka 0,7 l, moc 40%, niedostępny chyba w Polsce, w angielskich Tesco kosztuje 11 funtów. Napis na butelce „serve with tonic” mówi za wszystko. Nie jest to co prawda taki rzyg jak poprzedni, ale z kieliszka wali odór a nie zapach, a organizm zmuszony do przyswojenia tego trunku walczy z całych sił.
Tyle samo kosztuje Beefeater, dostępny też w Polsce, cena w Tesco to 54 zł, a więc w zasadzie taka sama jak w Anglii. Butelka 0,7, moc 40%, na etykiecie nie wspomina się o tonicu – i słusznie, bo to trunek pijalny, może bardziej okazyjnie niż na co dzień, ale bez obrzydzenia. W konkurencji nie brał udziału Gordons, ale tego też człowiek-pijak ze spokojnym sumieniem poleca. Konsultowani Anglicy stwierdzili, że w zasadzie pijalne saute są giny z wyższych półek, więc przy następnej okazji na stole stanie jakiś Tanqueray czy Bombay Sapphire. Cheers!

wtorek, 22 marca 2011

Tanio, taniej, Tesco

Pogłoski o śmierci człowieka-pijaka są jak najbliższe prawdzie. W okolicy końca zeszłego roku człowiek-pijak zapił się na śmierć. Po czym zmartwychwstał i pije dalej.
Do rzeczy. Człowiek-pijak porzucił Lidla. Po pierwsze Lidl też umarł. Towar na półkach jest taki sam od otwarcia. Zrezygnowano z dni wina. No i najważniejsze – picie tego samego w ilościach hurtowych musi skończyć się wyrobieniem pawłowowskiego odruchu odrzucenia. Już sam widok butelek z Lidla wywoływał u człowieka-pijaka przykre próby ucieczki treści na zewnątrz.. No i rekord świata – raz kupił Chianti cudownie przemienione w ocet winny. Dość! Na szczęście pod bokiem wyrósł mu olbrzymi sklep sieci Tesco. Na początku było nienajlepiej, ale Tesco ma to do siebie, że się zmienia. Ale od początku. Zaczęło się od zakupów w dziale monopolowym. Człowiek-pijak kupił 5 win w cenie do 20 zł i wszystkie okazały się jakimiś zlewkami. Brrr... Ale po kilku miesiącach na półkach asortyment się zmienił. Pojawiły się wina Tesco – to znaczy te same, które kupi klient tej sieci w Anglii czy Niemczech. I w ogóle win było więcej. Obstawione zostało sześć – i pięć było pijalnych! A ceny nie przekraczały dwudziestu kilku złotych (średnia ok. 18 zł). Od tego czasy człowiek-pijak kupuje tam wina – a że sklep jest całodobowy to przyciśnięty chucią czasami łazi tam w godzinach późnych. Wybór win musujących jest kiepski, ale jest cava Tesco w wydaniu brut i demi-sec za 17 złotych za butelkę – pijalna! Pijalna cava za 17 zł to jest naprawdę dobry wynik.
A co dla poszukiwaczy okazji? Dział z piwami jest zawalony rzeczami niepijalnymi, ale w kąciku stoi na podłodze niespodzianka. Piwo marki Piwo! To znaczy piwo jest marki Tesco, ale najbardziej wyeksponowany jest napis Piwo. Piwo ma moc 4%, nie posiada w zasadzie smaku, jest lekko gazowane, ma kolor moczu po spożyciu pięciu piw marki Piwo. W zasadzie jest to napój piwny, ale to wcale nie jest wada. Najlepsze co mogliby zrobić polscy browarnicy to pozbawić polskie piwa smaku, zapachu i mocy. I to udało się Tesco – o dziwo przy pomocy browary Van Pur, producenta broni masowego rażenia. A teraz cena – 1,39 za puszkę! Człowiek-pijak obstawia, ze to najtańsze piwo w Polsce! Jeśli ktoś zna tańsze człowiek-pijak prosi o info.