środa, 14 sierpnia 2013

Co pił Josef Škvorecký (pod czeskim wulkanem)


To było coś na kształt podróży sentymentalnej – kiedy ostatni raz przekraczałem przejście graniczne w Kudowie, kolejka samochodów miała kilometr a do jego przekroczenia niezbędny był paszport. A teraz nie ma kolejki, a przejście zauważy tylko uważny obserwator przydrożnych znaków. Nachod (tu urodził się Josef Škvorecký) w zasadzie bez zmian, spore przemysłowe miasto ze średniej urody rynkiem i zamkiem (w permanentnym remoncie) na wzgórzu. Škvorecký pracował też w Broumovie – to miasto przeżyło totalny upadek, wyludnia się, niszczeje, jedyna na rynku restauracja, gdzie próbowałem kiedyś po raz pierwszy mięsa z kangura, jest teraz zapyziałą kawiarnia, gdzie podają wyłącznie mrożoną pizzę. Ale za to Nové Město nad Metují (tu też są ślady pobytu Škvoreckiego) piękne jak zawsze, teraz na rynku doliczyłem się czterech restauracji, dwóch kawiarni, jednego bistro i tego czegoś dziwnego na zamku (otwarte wyłącznie w nocy). Winiarnia na tyłach hotelu niestety się zwinęła. Ciekawe są różnice między Kudową i Nachodem (ok. 10 i 20 tysięcy mieszkańców). W Kudowie jest malutkie Tesco, dwie Biedronki, sieciówka Dino – wszystkie źle zaopatrzone. W Nachodzie Kaufland, Albert, Penny – po kilka sztuk, olbrzymi wybór, poza tym małe sklepy, które na przykład mają większy i lepszy wybór warzyw i owoców. Poza tym w każdym sklepie spożywczym po czeskiej stronie jest alkohol – choć w niewielkim wyborze. No i oczywiście w Nachodzie naliczyłem od razu cztery księgarnie, więc jest ich na pewno więcej. W Kudowie jedna, w połowie będąca sklepem papierniczym. W Czechach wszystkie butelki po piwie są zwrotne (pamiętacie film pod takim tytułem?) – a wiec nie ma puszek.
W alkohol zaopatrywałem się głównie w czeskim Kauflandzie. Duży wybór piw, najtańsze w cenie 1 zł przyciągały grupki polskiej młodzieży, która wywoziła je ze sklepu pełnymi wózkami. Niestety potwierdzają się moje wrażenia z poprzedniej wizyty – piwa czeskie są coraz gorsze. Po kilku podejściach zrezygnowałem z piwa na rzecz wina. Oczywiście lokalnego, Czesi mają własne wino (głównie z Moraw), wina są monoszczepowe i mają pięknie brzmiące nazwy winorośli: Frankovka, Modrý Portugal, Ryzlink vlašský, Svatovavřinecké, Veltlínské zelené, Müller Thurgau, Rulandské modré, Rulandské šedé, Rulandské bílé (te trzy ostanie to Pinoty: Noir, Gris i Blanc). Cena butelki w markecie zaczyna się od 14 zł, kupowałem do 17 zł. Wyjątkiem był musujący Bohemian Sekt, który nigdy nie jest tani, ale tu kosztował 23 zł, co jest dobrym wynikiem. Wina były pijalne, ale to wszystko co można o nich powiedzieć. Sprawiały wrażenie produkcji „przyogrodowej”, zatraciły rodzajowe cechy, były do siebie bardzo podobne, zero radości z picia. Po pewnym czasie zacząłem kupować wina w sklepach specjalistycznych, tu poziom się wyraźnie podniósł, niestety ceny też, zaczynały się od 30 zł. Jedyny BiB był czerwony i kosztował 50 zł, taki zakup jest bez sensu, w sklepach z winami natoczą wam litr wina za 10 zł, a przy zakupie sześciu  litrów siódmy jest za darmo (i jest wybór zazwyczaj do 10 win).
Porzuciwszy piwa butelkowe sprawdziłem jakość lanych, tu kolejna porażka. W Nachodzie jest spory browar Primator, poza tym leją np. Svijany, kilka innych, których nazw nie spamiętałem. Cecha wspólna – piwnica, ścierka, skup żelaza. Najlepsze ze wszystkiego było beczkowe Starobrno – ale piłem je w Kudowie w Restauracji Zdrojowej, kosztowało 6 zł (tyle ile beczkowy Złoty Bażant). Oczywiście jest rozwiązanie – do każdego kufla wypić kieliszek becherowki, słodycz likieru zabija gorycz pilsa i odwrotnie – z tym że to szybka droga do totalnego upojenia (w czasie wycieczki były najgorętsze od lat dni). Czyli rozczarowanie za rozczarowaniem. No i to niestety była przyczyna jednego z najgorszych zakupów w Czechach (przedtem były np. wyroby firmy Božkov, wilamowki z przyklejanym dnem, najtańsze destylaty „owocowe” itp.). Wychodząc ze sklepu z alkoholami zauważyłem na półce butelkę o znanym kształcie, ale z nietypową etykietą. Sprzedawczyni poinformowała mnie, że to wyrób firmy Becher, ale nie zna zawartości, bo to nowość. Potem się okazało, ze to nowość urodziła się w 1966 roku – widocznie w Czechach czas płynie wolniej. Rzecz nazywa się KV14, ma moc 40%, składa się z wody, alkoholu, czerwonego wina, destylatu winnego, aromatu pomarańczowego, barwnika E124, karmelu, mieszanki ziół i przypraw oraz siarczynów. Ma kolor fluorescencyjnie czerwony, smak jest bardzo udanym naśladownictwem sycylijskiego Fuoco del vulcano. Coś a la gorzka oranżada, bardzo gryzący odór i smak kiepskiego alkoholu. Wyroby sycylijskie są mocne, mają ok. 70%, tam ten atak alkoholowy na podniebienie jest uzasadniony, skąd się bierze w czeskim wyrobie? Dopiero po przyzwyczajeniu się do tego gryzienia wyczuwa się w tle wyraźny smak oryginalnej becherovki. Absurdalne zestawienie smaków, zero przyjemności, niepokój, że ktoś coś podmienił w zawartości – dziwne, że po reprywatyzacji Becherovie pozostawili ten zajzajer w portfolio. Poszukałem w sieci odczuć podobnych do mojego, ale znalazłem tylko umiarkowana pochwałę na blogu pana Łukasza Gołebiewskiego. Ten blog to m.in. próba stworzenia alkoholowego leksykonu składającego się z tysięcy haseł. Trochę za bardzo encyklopedycznie (i za często [codziennie!], a w związku z tym za krótko), ale opisy alkoholowych podróży to rekompensują. Ciekawe, że spis alkoholowych pomocy książkowych prawie identyczny jak mój.

czwartek, 1 sierpnia 2013

Co pił Habib Burgiba?

W środku wakacji rozpocznę cykl urlopowy. Tunezja jest miejscem wypoczynku wielu rodaków, którzy cieszą się tam z dostępności napojów alkoholowych. Nie tylko na terenie hoteli, ale także w sklepach sieci miejscowych supermarketów „Magazine General” lub „Magazine Prix”. Alkohol zresztą jest spożywany – i nadużywany – przez miejscową ludność. Byłem kiedyś w tunezyjskim odpowiedniku rosyjskiej riumocznej – lokalu, gdzie podawano wyłącznie alkohol, a wystrój ograniczał się do wykafelkowania całego pomieszczenia od podłogi po sufit – wyjątkowy hardcore. Rządy Burgiby i jego następcy prawdopodobnie przyczyniły się do dostępności alkoholu, panowie niespecjalnie lubili się z muzułmanami. Nie wiem jak jest teraz, może ktoś ma aktualne informacje? Kilka lat temu alkohol był dostępny, choć bez przesady. W zwykłych niesieciowych sklepach stały półki z piwem, ale bezalkoholowym (chyba rekord świata jeśli chodzi o ofertę), takie samo serwowano (nie uprzedzając o tym) we wszystkich ogólnodostępnych kawiarniach (knajpa o której powyżej pisałem nie miała szyldu, małe okienka, zero kawiarnianych gadżetów, tak więc mimo że była w samym centrum turystycznej miejscowości, w środku siedzieli tylko tubylcy).
Po pobycie Francuzów pozostał rozwinięty przemysł winiarski, wina tunezyjskie można kupić także w Polsce. Jednak największym lokalnym rarytasem są trunki mocne: figowa wódka boukha i likiery: thibarine i cedratine. Dziś o thibarine, bo pamięć odświeżył mi prezent z tejże. To pozostałość po pobycie francuskich mnichów, 40% nalew destylatu winogronowego na daktylach i ziołach. Kolor ciemnobrązowy, zapach delikatny (ale czuć moc alkoholu), słodki, smak zrównoważony, może odrobinę za słodki, figowo-daktylowy, ale z nutami ziołowymi. Doskonały do picia bez dodatków, tak go też wam podadzą, kiedy w hotelu poprosicie o coś najbardziej tunezyjskiego. Do kupienia w sklepach sieciowych, na lotnisku, podobno nawet w samolocie. Ceny różne, do 10 EUR za butelkę 0,75, ale można zdobyć taniej. Teoretycznie do dostania w Europie, ale cena znacznie rośnie. Szukram!