poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Po piwo w przeciwnym kierunku

Wspominałem kiedyś, że smakowały mi piwa rosyjskie degustowane w stolicy imperium. Piłem butelkowe i nalewane Baltiki, Boczkariowy i Klinskoje. To jest piwny mainstream, ale uznałem je za pijalne i lepsze od polskich. Wszyscy ci producenci oprócz pilsów proponują piwa ciemne, pszeniczne, mocniejsze – ale mam prostą zasadę, porównuje najbardziej popularny produkt, czyli zwykłego pilsa. Producent, który nie potrafi zrobić poprawnego pilsa, nie potrafi zrobić nic. Stad też moja niechęć do polskich wyrobów mniejszych browarników, bo wpadli oni na pomysł, że klasyczny pils musi smakować jak gwoździe w piwie. O większych producentach nie ma co pisać. Dlatego zawsze dziwiło mnie, że wielki międzynarodowy koncern jest w stanie pod marką pilsa produkować w dziesięciu krajach rzeczy w okolicy poprawności, a w Polsce coś niepijalnego. Nie śmiem podejrzewać, że po prostu dostosowali się do smaku polskich konsumentów. No ale wróćmy do Rosji. Kilka lat trwały poszukiwania źródła piw rosyjskich w Polsce – na półkach jest co prawda produkt pod nazwą Stary Mielnik w charakterystycznych beczułkach, niestety zawartość niepowalająca. Warszawski sklep Russkij Gastronom oferował spory wybór piw Baltiki, ale jak już tam ruszyłem na zakupy, to akurat sklep się skurczył i zwinął stoisko z piwem. No ale wreszcie jest – sieć delikatesów Alma postawiła na półkach piwa Baltiki. Są tam co najmniej numerki 6, 7 i 8 oraz piwo Żygulowskie i Razliwnoje – pełna oferta na stronie importera, firmy De Gusta. Ceny w okolicy sześciu złotych, a więc średnie. Baltika produkuje piwa numerowane od 0 (bezalkoholowe) do 9 (mocny lager, 8%), 6 to porter bałtycki, 7 to pils, 8 to pszeniczne. Żyguliowskie to piwo o długiej historii, przed rewolucją nazywało  się Wiedeńskie, w ZSRR to było najpopularniejsze piwo radzieckie, dostępne na terenie całego kołchozu. Razliwnoje to piwo jasne niepasteryzowane. Smaki niestety mogę podsumować łącznie dla wszystkich butelek – słabe. Albo właściciel – Carlsberg – coś pozmieniał w produkcji, albo ja do wspomnień dopisałem jakąś wartość dodaną. Zwykłe nieciekawe piwa, pilsy zaledwie poprawne, porter dużo gorszy niż żywiecki, pszeniczne gorsze niż niektóre polskie. Coraz bardziej konieczny staje się wyjazd do źródła, mam już dość takich rozczarowań.
W ramach rekompensaty postanowiłem wypić piwa litewskie. Na półkach sklepowych są i takie, i ukraińskie, i raczej wygrywają konkurencje z polskimi. Ja jednak wyczytałem, że w Warszawie otworzył się sklep z piwami z Wilna (browar Vilniaus Alus). Główny sklep jest w Legionowie, w Warszawie na ulicy Berensona 12 jest filia. W sklepie jest wybór piw butelkowych, napojów owocowych, kwasu chlebowego, odrobinę wędlin litewskich. To co najważniejsze jest w nalewakach – kwas chlebowy, kilka rodzajów piwa (ciemne mocne ziołowe 8,2%, ciemne 5,6%, pszeniczne, niefiltrowane z ziołami 5%, wileńskie jasne 5,2% i jasne niefiltrowane 5,2%). Piwa są rozlewane do butelek plastikowych 1, 2 i 3-litrowych, albo do szklanych wielorazowego użytku. Kwas chlebowy jest dobry, minimalna słodycz, naturalny smak. A piwa... No cóż, spróbowałem trzech i wszystkie smakowały kwasem chlebowym. To pewnie jakiś patent producenta, użycie jakiegoś składnika spowodowało, że ten smak zdominował smak wszystkich piw (no chyba, że gdzieś rurki instalacji się połączyły). Efekt niespodziewany, ale niestety dyskwalifikujący piwo. Teoretycznie mógłbym być przewidujący i kupić dla porównania piwo w butelce, ale nie byłem, a drugi raz się tam nie wybieram. Doskonały logistycznie pomysł (piwo w butelkach można spożyć przez 24 godziny od nalania, ceny do 8 zł za litr, więc niskie), niestety użyto niewłaściwego wypełniacza. Jedyne co warte jest polecenia to 25% nektar z soku z rokitnika, nektary z owoców leśnych i napoje gazowane na bazie soków owocowych.

piątek, 5 kwietnia 2013

Co pił Guignol?

A w zasadzie co pił Laurent Mourguet, twórca kukiełki Guignola, która obok wynalazku braci Lumiere może być jednym z symboli Lyonu. Poprzedni strzał (poszukiwanie lokalnego trunku z okręgu Rodan-Alpy) był strzałem w stopę, a raczej w wątrobę, podczas kolejnych targów niezależnych winiarzy postanowiłem ten błąd naprawić. Same targi tym razem mieściły się w nowoczesnej hali na przedmieściach miasta, zajmowały ćwierć tej powierzchni co jesienne, tak więc sprzedawców mocnych alkoholi było jeszcze mniej. Ale trzeba pamiętać, że każdy z nich daje swoje produkty do degustacji, więc kupując armagnac VSOP (5-7 lat) spróbowałem przy okazji produkcji z 1980 i 1973 roku. To niesamowite jak bardzo się różniły, a zwycięzcą uznałem produkt... młodszy. Zapewne w Gaskonii znajdziecie setki sklepów z wyborem wszelkich roczników armaniaków od setek producentów, w Lyonie nie jest tak łatwo, choć w jednym ze sklepów wystawiono zestaw roczników jednego wytwórcy począwszy od 1920 skończywszy na 2000 roku. Na targach wystawiał się producent Alain Faget z Domaine de Sancet, z najważniejszego podregionu-apelacji Bas, proponował ceny od 17,20 EUR za 0,7 l dwuletniego armaniaku „cuisine” (czyli do wypicia w kuchni), do 300 EUR za rocznik 1952 (do wypicia w salonie). Porównałem VSOP (5-7 lat) i Hors d’Age (12 lat), różnica nie była powalająca, więc zamiast 32 wydałem 23,50 EUR na ten pierwszy. W ogóle możliwość degustacji pozwala na przykład spróbować wino Châteauneuf-du-Pape – i Lirac od tego samego producenta i zamiast wydać 25 EUR na to pierwsze kupić za jedyne 7 EUR drugie, wcale nie takie gorsze (albo za połowę ceny szampana kupić musujące vouvray, też niewiele gorsze). No ale od pisania od winach są (w)inni, ja szukam mocniejszych wrażeń. Nawet jeśli wybór pada na wino, ono też musi być mocniejsze. I tak jest z Floc de Gascogne, słodkim winem wzmacnianym armaniakiem (w zasadzie nie jest to wino, lecz mieszanka moszczu z armaniakiem leżakowana w beczkach). Wybrałem białe, 0,7 l o mocy 16,5% za 9,60 EUR – i to był bardzo dobry wybór, trunek faktycznie smakuje jak słodkie wino np. typu tokajskiego.
Ale jak widać nic alpejskiego na targach nie było. Czego szukałem? Napojów górskich, a więc ziołowych. Trzeba było się trochę pokręcić po mieście, wejść do bardziej specjalistycznych sklepów i już je miałem. Po pierwsze Genepi. Alpejski likier ziołowy znany we Francji, ale też w Szwajcarii i Włoszech. Nie znalazłem czołowej marki, Dolin, ale sprzedawca polecił Guillaumette, i to był strzał w 10! Butelka 0,75 l o mocy 45% w cenie 28 EUR, korek zalany lakiem (jak w dobrych armaniakach), w środku łodyżka bylicy (chyba zwyczajnej). Odmianą bylicy jest piołun, dlatego wyczuwa się podobieństwo smaku do markowych absyntów. Bardzo słodkie, słodycz miodowa, dobrze dobrana moc (mogłaby być nawet większa), smak ziołowy w stylu syropu pini. Genepi jest też w wydaniu producenta Chartreuse, ale omijałem z daleka. Nie mogłem za to ominąć gencjany. Czy można pić gencjanę? Otóż tak – w postaci wzmacnianego wina aromatyzowanego goryczką (ziołem o łacińskiej nazwie gentiana). I znowu nie tyle jest to wino, lecz moszcz, którego fermentację przerwano dodając alkohol. Jest ono aromatyzowane goryczką, chinowcem i skórką pomarańczową. Bardzo dziwny apteczny smak (w zasadzie podobny do zapachu aptecznej gencjany), bardzo dużo goryczy (ledwo przebija się przez nią cukier), w pierwszym zetknięciu odrzuca, ale trzeba próbować dalej, można się przyzwyczaić – ale to nie jest trunek do masowego spożycia. Wybrałem markę Bonal, butelka 0,75 l (16%) za 12 EUR. Bonal zachował stare wzornictwo, na etykiecie kartuz zbierający goryczkę. Na dnie butelki też zostaje źdźbło goryczki. Na kupowanie alpejskich wermutów zabrakło mi czasu, może następnym razem.
Wracając zajrzałem do sklepu na zurychskim lotnisku, skusiła mnie butelka szwajcarskiej grappy z kolejnym liściem na dnie butelki („con erba ruta”). Grappa Ticino, zrobiona ze szczepu merlot, producent Etter Soehne, butelka 0,7 l o mocy 41% za około 25 EUR. Dość wyraźny smak winogron został skutecznie przytłoczony bimbrową goryczką tanich nieleżakowanych grapp. Producent chwali się, że dodana ruta wpływa na smak, przypuszczam, że wątpię, ta grappa nie była co prawda najgorsza, ale niewarta swojej ceny.