piątek, 17 kwietnia 2015

Co piją faceci z zaczeską

Nuda. Jak w polskim filmie. Naprawdę bardzo bym chciał napisać wam o czymś ciekawym, ale... w ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje. Liczyłem na wyjazd do Moskwy, ale moi gospodarze (a jakże, inteligenci, rosyjska elita) odlecieli w kierunku putinomanii, musiałem dać im się uspokoić, zajrzę do nich za jakieś dwa miesiące (akurat nie miałem ochoty wysłuchiwać o tym, jak o mały włos dosięgła by mnie rzeź wołyńska). Z letargu wyrywają mnie komentarze na blogu, ale pojawiają się z częstotliwością raz na kwartał, to demobilizujące (choć jeden z nich przypomniał mi o zaplanowanym temacie, napisze wam wkrótce o rumie „Stroh”). Żeby się rozerwać pojechałem do Krakowa na targi Wino Expo, ale okazały się tak małe, że zwiedzenie ich zabrało mi mniej czasu niż dojazd (bo one są gdzieś w Nowej Hucie). Knajpy w Krakowie są albo drogie, albo tanie i nieludzko zatłoczone. W Zwisie dwie wódki (40 ml) i buteleczka wody kosztują 25 złych, musiałbym zostać doktorem Kulczykiem, żeby tam się upijać. Żeby zaoszczędzić poszedłem do restauracji Cechowej, ciekawe miejsce, czas się tam zatrzymał, toalety nie sprzątano od czasów późnego Gierka. Przy stoliku obok siedział redaktor Gadowski, okazało się, że Cechowa jest jaczejką krakowskich klubów Gazety Polskiej. Każda próba wieczornego wejścia do barów z tanią wódką kończyła odbiciem się od muru osób ćmiących na zewnątrz fajki. Podejrzewam, że do Republiki Śledzia nigdy nie wejdę, chyba, ze sobie zarezerwuje miejscówkę na 2017 rok. Wróciłem do stolicy, poszedłem do baru Fregata, a tu wódka po 5 zł za 50 ml, świetne zakąski w przystępnych cenach, po prostu nie przenoście nam Krakowa do Warszawy.
Zaangażowałem się w pomoc pewnej alkoholowej inicjatywie, więc przez ostatnie miesiące degustowałem dziesiątki (no dobra, setki) butelek win, nuda. Dobrze że jest piwna rewolucja, w 2014 roku tzw. browary kraftowe (po polsku rzemieślnicze) wydały z siebie 500 (pięćset) nowych etykiet, to jest pole do popisu dla nadużywających – wiec nadużywam, ale po co mam o tym pisać, w sieci jak grzyby po deszczu pojawiają się blogi piwne, ja jestem aktualnie fanem tego.
Dość marudzenia, napisze wam o trunkach białoruskich. „Bulbasz. Nastojka miedowa z piercem” – popularne na wschodzie zestawienie smaków, ja go nie lubię, w ogóle nie widzę połączenia miodu z alkoholem poza miodem pitnym, uważam że sama „piercowka”, czyli „pieprzówka” (ale nie chodzi o pieprz tylko ostre papryczki) jest wystarczająco dobrym wynalazkiem. Ale ta akurat okazała się mało słodka, miód nie zdominował smaku, podniesiony kciuk pana na etykiecie ma sens. „Balsam czarodiej” – po tym obiecywałem sobie dużo, lubię balsamy, a najbardziej te, które są mocne i mają dobrze dobrane zioła – przedawkowanie daje oniryczne odloty. Na etykiecie Czarodzieja jest taka lista ziół, że znałem z nich może ze dwa, zapowiadało się świetnie. Zawartość niestety zdumiewa – bardzo słodki napój o wyraźnym smaku kawowym. Nie do picia w dużej ilości, a ja wypiłem dużo. No ale zapijałem piercowką, więc jakoś to przeżyłem.. „Nastojka biełowieżskaja” – bitter o mocy 43%, trochę słodyczy, dość dziwny zestaw ziół, mimo obecności żubrów na etykiecie nie wyczułem kumaryny. Ujdzie, choć cena lotniskowa 7 EUR – stanowczo przesadzona. Wszystko to przekombinowane, masowe podróbki niezłych rzemieślniczych pomysłów, sądziłem, że produkty białoruskie będą jednak bardziej „root”. takie są niestety skutki kupowania alkoholu na lotnisku.