czwartek, 7 kwietnia 2011

Z Londynu do Rygi i z powrotem

Człowiek-pijak nie jest specjalnym wielbicielem ginu i jałowcówek. Owoców jałowca używano w celach leczniczych i tak powinno pozostać. Gin ma w swojej historii niechlubny rozdział, kiedy produkowano go mieszając destylat z czegokolwiek (tak, tak, nawet z odchodów ludzkich) z olejkiem jałowcowym. Wyprowadzenie go na konsumpcyjną prostą wymagało wmówienia ludziom, że to dobry składnik drinków, i tak w Anglii spożywa się go z tonikiem a w USA z wermutem. Człowiek-pijak zawsze twierdzi, że jeśli coś jest pijalne jedynie z dodatkami, to znaczy, iż nie jest pijalne.
Żeby się utwierdzić w niechęci do ginu człowiek-pijak zdegustował trzy butelki. Wszystkie trzy zawierały London Gin, a wiec teoretycznie alkohol, który z jałowcem miał kontakt tylko w procesie destylacji (a więc nie był to alkoholowy roztwór jakiegoś zagęszczonego świństwa) i nie mógł zawierać żadnych dodatków oprócz wody. Na pierwszy ogień poszedł Lloyds London Dry Gin. Butelka 0,7 l opatrzona jest wszelkimi zachęcającymi napisami: Rare Finest Dry Gin, London Dry Gin, Distilled in Great Britain, Product of Great Britain. Trunek ma moc 37,5%, a kosztuje mniej niż 30 zł! W zasadzie jest tańszy od średniej jakości wódki czystej. Tyle dobrych wieści. Teraz złe. Na butelce jest też napis Imported oraz Producent: Fauconnier. I to w zasadzie powinno wystarczyć zamiast konsumpcji. Ale człowiek-pijak poświęcił się i wypił. Co prawda przewidując efekt znieczulił się przedtem dużą ilością wódki czystej i tylko dzięki temu przełknął ten wynalazek. Jest to jedna z najgorszych rzeczy na świecie – gin wypijany w słynnej Gin Lane nie mógł być taki zły, bo konsumenci wydalaliby go, zanim by trafił do ich żołądka. Ogólna uwaga – tanie francuskie produkty wysokoprocentowe mają taka jakość jak podróbki spotykane w krajach arabskich, przed spożyciem których ostrzegają przewodniki – bo może to być ostatnie spożycie w dziejach turysty.
Następnie wypity został Greenall’s London Dry Gin. Butelka 0,7 l, moc 40%, niedostępny chyba w Polsce, w angielskich Tesco kosztuje 11 funtów. Napis na butelce „serve with tonic” mówi za wszystko. Nie jest to co prawda taki rzyg jak poprzedni, ale z kieliszka wali odór a nie zapach, a organizm zmuszony do przyswojenia tego trunku walczy z całych sił.
Tyle samo kosztuje Beefeater, dostępny też w Polsce, cena w Tesco to 54 zł, a więc w zasadzie taka sama jak w Anglii. Butelka 0,7, moc 40%, na etykiecie nie wspomina się o tonicu – i słusznie, bo to trunek pijalny, może bardziej okazyjnie niż na co dzień, ale bez obrzydzenia. W konkurencji nie brał udziału Gordons, ale tego też człowiek-pijak ze spokojnym sumieniem poleca. Konsultowani Anglicy stwierdzili, że w zasadzie pijalne saute są giny z wyższych półek, więc przy następnej okazji na stole stanie jakiś Tanqueray czy Bombay Sapphire. Cheers!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz