niedziela, 22 kwietnia 2018

Jeszcze o podobieństwie butelek

Wpadłem na wpis blogera poświęcony podobieństwu butelek, wiec przy okazji chciałem się pochwalić, ze i ja takie niedawno zaobserwowałem. Na zdjęciu po lewej klasyczna butelka pastisu (anyżówki) Ricard firmy Pernod-Ricard. Po prawej podróbka sprzed lat pochodząca z Egiptu – podobna nazwa (Ricardo), obrazek na etykiecie, napis Marceil mający udawać źródłowy Marseille, ta sama moc (45%), ale z tego co pamiętam napój nie był brązowy tylko przezroczysty. Na etykiecie napis z błędem: „L’agueur d’anis”. napój jest cały czas na rynku, tu można poczytać o nim i jego całej rodzinie podróbek. No ale to Egipt, trzeba tam pojechać, żeby napić się Ricarda. A w Polce wystarczy pójść do Auchana i kupić inną podróbę. To produkt z mojej ulubionej fabryki w Havrze, tam robią wszystkie alkohole świata, a potem sprzedają je za grosze we francuskich sieciówkach. Stopień podobieństwa oceńcie sami, jako skład podano wodę, spirytus, anyż, ekstrakt lukrecjowy i karmel. Też ma 45%, kosztuje ... 30 zł za 0,5 l! Słodkie, anyżkowe, daje niezłego kopa, nie chorowałem po tym. No i nie wydałem 80 zł za 0,7 l oryginału.
PS. To wyjątek, zazwyczaj produkty z Havru są ohydne, niepijalne, trujące i śmiesznie tanie.

środa, 14 marca 2018

Co pił Jan Długosz


W listopadzie 2017 udałem się do Sandomierza na Święto Młodego Wina. W 2016 impreza skończyła się skandalem, na organizatorów nasłano Urząd Celny, ktoś uznał, że mimo że wino jest polewane za darmo, to ponieważ organizatorzy przyjęli od uczestników wpisowe, jest to forma sprzedaży alkoholu bez opłaconej akcyzy. Kar śmierci nie wykonano, pewnie przez roztargnienie. W tym roku wszystko opłacono, więc nie było spotkań bliskiego rodzaju ze służbami. Impreza trwała od 17 do 19 listopada (w tym roku będzie to 16-18 listopada), pierwszy dzień to otwarcie i pokaz filmów, drugi to degustacje, trzeci to dzień otwartych winnic. Więc naprawdę trwa jeden dzień, w godzinach 13-22. W dziesięciu restauracjach można było  skosztować win od jedenastu producentów, teoretycznie z regionu, wyjątkiem od zasady była Winnica Spotkaniówka z Połomii, zaledwie 300 km od Sandomierza. Nie jest to pełna prezentacja regionu, np. w poprzednim roku była Winnica Dom Bliskowice i Winnica Sandomierska, nieobecne w 2017. Wino młode to wino z danego rocznika, ale już solidnie przefermentowane, wiec nie jest to to samo, co piłem np. w Heidelbergu, był to lekko sfermentowany napój moszczowy, nadużycie którego kosztowało mnie godziny spędzane w toalecie. To są wina albo już filtrowane, albo zebrane z góry kadzi, na dno której opadł osad. Królują białe, ale to dla Polski normalne, tu głównie produkuje się białe. Oczywiście najbardziej smakowały wina od najstarszej i doświadczonej winnicy, Płochockich, tu nie mogło być porażki. Ale już pozostałe winnice to był chyba debiut w moich ustach, więc miałem niezły ubaw udając, że w drodze z jednej restauracji do drugiej jestem w stanie coś zapamiętać i próbować porównać z następną próbką. No ale się przyznam, że drugie miejsce (czyli jakby pierwsze) przyznaje Winnicy nad Jarem, z tym, że nie pamiętam już za co (ale chyba za jakość). To zresztą następnego dnia okazał się dobry wybór, ale o tym potem.
Pomysł organizatorów jest taki, że do wina można w każdej restauracji zamówić małe dania zakąskowo-degustacyjne. Jeśli czytaliście moje wpisy z Sandomierza, to wiecie, że nie jest to zagłębie zakąsek, wręcz przeciwnie, to pustynia zakąsek. Więc to ciekawe, co przymuszeni przez organizatorów restauratorzy mogli zaproponować. Na przykład jadłem wędzoną śliwkę w boczku. Co w tym dziwnego? Otóż boczek był surowy. No i kilka innych oryginalnych pomysłów. Generalnie masakra, ale traktowałem to jako odkrywanie innych cywilizacyjnie lądów, wiec specjalnie nie narzekam. Kto wygrał? Bistro Podwale w Parku Piszczele, tartaletka z porem, szarą renetą i konfiturą z jarzębiny oraz carpaccio z buraków z serem kozim. Krótko o samej restauracji. Otworzyła się kilka lat temu w budynku (a raczej bunkrze) po starej suszarni jabłek. Menu ma hipsterskie, ceny średnie, wyróżnia się na tle Sandomierskiej średniej niezłą jakością. A wiecie jakie wina tam prezentowano? Winnicy nad Jarem! Bingo!
Trzeci dzień to dzień otwarty winnic. Do większości z nich trzeba dojechać, na terenie miasta jest tylko jedna, przy kościele Św. Jakuba. Pieszo można dojść do nielicznych (chyba tylko do trzech), wybrałem – już pewnie się domyślacie – Winnicę nad Jarem. Można do niej dojść drogą przez sady sandomierskie, wyruszając spod wzgórza Salve Regina. Piękny spacer, w sadach wisiały resztki niezebranych jabłek (listopad!), bardzo smacznych. Sama winnica to dzieło młodego małżeństwa zajmującego się ogrodnictwem (pomidory i takie tam), hektar winorośli ze wspaniałym widokiem na rzekę Pokrzywniczkę (dopływ Wisły). Prawdziwe winiarstwo garażowe, bo wszystko mieści się w czymś na podobieństwo starego magazynu wielkości garażu właśnie. Był wykład, pytania i odpowiedzi, zakup wina i takie tam głupoty. Próbowaliśmy też wino, ale ostrzegam, że zarówno w trakcie imprezy w mieście jak i w winnicach nie wypijecie dużo. Raczej nic nie wypijecie, wraz z biletem wstępu (80 zł) dostajecie co prawda kieliszek przypominający słynne degustacyjne ISO, ale bardziej adekwatny byłby szklany naparstek. Jakbym był bezczelny, to bym wypluwał, ale nie wiem co?
To tyle o imprezie, a teraz o spożyciu. Skoro nie można było napić się wina, wyczaiłem w głównym staromiejskim sklepie z alkoholem Białego Bociana – był nawet w dużych 0,7 l butelkach – i dzięki temu jakoś przeżyłem. Bieganie po knajpach i winnicach to jakieś 10 km dziennie, to oznacza, że ze spokojnym sumieniem można co wieczór zatankować do pełna.
W tym roku w pierwszych dniach czerwca jadę na sandomierskie Dni Dobrego Sera, plan jest taki – dużo bociana, przez Góry Pieprzowe do Dwikóz, wycieczka do Dworu w Śmiłowie, jeszcze więcej bociana. Czego i wam życzę.
PS. Na zdjęciu skład butelek w Winnicy nad Jarem.

środa, 7 marca 2018

Bociany wróciły!


„Biały bocian” pojawił się w Lidlu, ma doskonałą cenę – 24 zł (zdarzyło mi się go kupować i za 36 zł) i jest w wersji bio. Dostał certyfikat od firmy COBICO i Polmos Bielsko-Biała zajmuje się teraz przetwórstwem produktów rolnictwa ekologicznego. Co to oznacza w praktyce nie mam pojęcia, podobno nie używają chemii przy uprawie zboża. Producent nadal unika przyznania się jakich zbóż używa do produkcji, pan Gołębiewski twierdzi, ze kukurydzy, inny bloger napisał, że jest to mieszanka zbóż z udziałem kukurydzy. Ja bym opisał smak jako przyzwoitą żytniówkę. Poza tym mam miłe wspomnienia związane z Bocianem z Sandomierza, ale o tym potem.

piątek, 26 stycznia 2018

Kto pije ostatki…




Zapuściłem bloga, ale to nie znaczy, że spożywam mniej. To jest jak w dowcipie (mającym chyba wyśmiać jakąś małomówną nację, ale nie pamiętam, którą) o dwóch facetach pijących przy barze. Po godzinie picia jeden z nich mówi – Na zdrowie. – Jesteśmy tu, żeby pić czy żeby gadać - na to drugi. No wiec mało pisze, ale czasu nie zmarnowałem. Natomiast nadarzyła się okazja do pilnego wezwania czytelników do odwiedzenia sklepu lub baru – umiera kolejny polski alkohol. W zeszłym roku nieodwołalnie zamknięto gorzelnię w Łańcucie – własność jakiś żabojadów (Marie Brizard Wine & Spirits). Zapowiadali to od dawna, zrobili kilka miesięcy temu, ale do mnie dotarło to dopiero, gdy w sklepie Regionalne Alkohole na ulicy Miodowej na krakowskim Kazimierzu sprzedawca zapytany o rosolisa powiedział, że to już chyba koniec. W Łańcucie stawiają destylarnię, bo Francuzi skupią się na pozostałym zakładzie Starogardzie Gdańskim, w którym pewnie streszczą się do Sobieskiego. Żaba z nimi, natomiast jeśli ktoś się postara to rosolisa jeszcze kupi, bo na rynku są jeszcze butelki z tegoroczną akcyzą. Gdzie? W Warszawie namierzyłem w jednym sklepie, w sieci w co najmniej jednym, w dodatku takim, co sprzedaje wysyłkowo (na złość Brzózce). A w Krakowie na kieliszki sprzedają rosolisa ziołowego i różanego w knajpie Camelot na Św. Tomasza. Kiedyś chadzałem na kawowego rosolisa do zwisu (Vis-a-vis) na Rynku, ale od kiedy 40 g wódki kosztuje tam 10 zł pożegnałem się z tym miejscem (kibel na zewnątrz, po pijaku zamiast do toalety łatwo trafić na komisariat – bo jest numer obok – za to powinni dopłacać). Z tym, że ten Camelot też ma ceny wzięte z popsutego kalkulatora, a kieliszki to pojemniki na kocie łzy.
A jak kto nie wie, co to ten rosolis, to pokrótce opisze. Bardzo dobre połączenie trzech walorów – mocy, słodkości i aromatu. 40%, słodkie jak goldwasser (czyli ulepek, można by tym kleić cegły) i aromatyczne – w każdym razie wersja kawowa i różana (ziołowa trochę wymięka). Kawowy jest bezbarwny, a różany jest różany.
Polmos Łańcut jest francuski, pozostałe tez zostały kupione przez cudzoziemców, polski ostał się chyba tylko Polmos Bielsko-Biała. Pisałem niedawno o wódce Biały Bocian stamtąd, uratowała mi życie w czasie degustacji win w Sandomierzu, opowiem niedługo jak to się stało.
No i z nowości druga zła wiadomość – umarł pijak. Mark E. Smith, lider zespołu the Fall – a w zasadzie zespół The Fall. „Nothing worse than a secret drinker. … If you drink in the open, you don't become an alcoholic”.



PS. Wiadomość o jednej śmierci okazała się przedwczesna. Mark E. Smith nie żyje, takie są skutki nieleczenia zęba, ale Rosolis podobno przetrwał. I słusznie, bo skoro producent zastrzegł nazwę, to szkoda by marnować takiej inwestycji. Przy okazji - szukajcie w cenach poniżej 40 zł, to jest wykonalne, ja przepłaciłem i teraz mi wstyd. Z dnia na dzień pojawia się w coraz to kolejnych e-sklepach, pewnie tak będzie w realu, z tym że z kupieniem go zawsze miałem problemy.

PS2. Niby nazwa zastrzeżona, ale konkurencja nie śpi. Nie wiem kto to robi, na kontretykiecie tylko informacja, że wyprodukowano dla kogoś (ale zapomniałem dla kogo), ma dwie wersje, 40% czystą wódkę (!!!) i 32% ziołowa nalewkę. Hand-made i numerowana - trzeba by wypić zgrzewkę, żeby uwierzyć rękodzieło tego produktu. Ciekaw jestem czy Łańcut zareaguje.