Szampana? To na pewno, ale przecież świetnie wiecie, że tam gdzie uprawia się winorośl, produkuje się też mocne alkohole – destylaty z wina, destylaty z wytłoczyn winogronowych, często też bazujące na nich likiery. No więc poszedłem pod prąd potocznym skojarzeniom i chciałem się napić czegoś wyprodukowanego w Reims – stolicy szampana – ale czegoś mocniejszego. Szampana produkuje się go w setkach winnic, ale w samym Reims jest tylko osiem domów szampańskich, więc wybór nie był trudny. Można pójść do najsłynniejszych: Veuve Clicqout, Mumm czy Taitinger, można odwiedzić niewielkie i słabiej znane. Zdałem się na stronę tripadvisor.com, jak wrzucicie do jej wyszukiwarki nazwy poszczególnych domów, możecie przeczytać recenzje odwiedzających. Okazało się, że stosunek ceny do ilości proponowanego poczęstunku najlepszy jest w najmniejszych domach (zdziwieni?), padło więc na Martel i Lanson. Warto wcześniej skontaktować się z domem telefonicznie, okazało się, że w weekendy Martel odpoczywa (nie wiem jak w wakacyjnym szczycie, dowiadujcie się). Lanson ma swoje winnice w Epernay, to miasto jest centrum uprawy szampańskich winorośli, samo w sobie jest ciekawe, poza tym winnice można zwiedzać, pewnie warto tam pojechać. Sama wizyta w domu i jego piwnicach wypadła przednio, a co najważniejsze do degustacji podano cztery szampany, a w sklepie były dwupaki w cenach dwukrotnie niższych niż sklepowe. No i clou programu – w sklepie był też marc (czyli grappa) wyprodukowany przez Lansona. To ważne, bo zakupy w sklepach były zaplanowane na niedzielę, a jak się okazało w niedzielę to katolickie miasto oddaje się wizytom w katedrze i kościołach, a nie handlowi (a jest gdzie chodzić na mszę, w katedrze Rems koronowano prawie wszystkich królów Francji). Więc wizyta u Lansona uratowała plan. A sama grappa była jak dobrze starzony owocowy destylat – to są rejestry w których przestaje się odróżniać, czy w beczkę nalano destylat z wina czy z wytłoków. Cena zarówno brandy jak i grappy to 20 EUR za 0,7 l., ratafię można kupować za 10 EUR. Za te pieniądze dostaniecie produkty najwyższej jakości, nie wydawajcie więcej.
czwartek, 24 lipca 2014
środa, 9 lipca 2014
Co pił Tomasi di Lampedusa?

Alkohole mocne. Teoretycznie są jakieś lokalne, ale zarówno w sklepach jak i w barach jako sycylijskie proponują kalabryjskie. Próbowałem standardowego włoskiego zestawu: grappy, amara, sambuki i jedyny produkt z Sycylią w nazwie: limoncello. To jest południe, tu pije się głównie alkohole słodkie i bardzo słodkie, jak się chce czegoś wytrawnego to trzeba sobie kupić w sklepie Fernet-Branca. Z wódek czystych króluje Russkij Standard. Chętni mogą w sklepach kupić spirytus (z czegoś przecież to limoncello trzeba zrobić) w cenie 40 zł za pół litra – a więc tak samo jak w Polsce. Głównie degustowałem amara: wygrało północne Ramazzotti (z Mediolanu), potem było kalabryjskie Averna, przegrało (też kalabryjskie) Vecchio Amaro del Capo – nieznośnie słodki ulepek.
Wino. Sycylia ma swoje znane wina, ale na wyspie nie pije się go dużo. Wśród czerwonych króluje lokalny szczep Nero d’Avola i jego kupaże, jest też lokalne nerello mascalese, z białych catarratto i inzolia. Rozczarowaniem były wina białe – dolna półka niepijalna, sam owoc bez kwasu, po prostu kompoty. Może to kwestia klimatu? Żeby spożyć coś pijalnego trzeba zerknąć na półkę średnią. Wina czerwone generalnie pijalne, nie było specjalnej wpadki. Polecić mogę z czystym sumieniem produkty Abbazia Santa Anastazia – winnicy w okolicach Cefalu, można ją zwiedzać, oraz sporego producenta, Planeta, posiadającego winnice na całej Sycylii, produkującego m.in. jedyne sycylijskie wino klasy DOCG, czyli Cerasuolo di Vittoria. W sklepach są też wina z Włoch kontynentalnych, ale po co?
Piwo. Sprzedawane w butelkach 0,66 lub 0,33 l, króluje lager, a dokładnie pilsner. Moretti, Poretti, Castello, Nastro Azzurro, Dreher i kilka innych. Poprawne, niczym się niewyróżniające, ale w porównaniu z polskimi świetne. Nie widziałem, żeby sprzedawano lane. Konkurencją jest kilka lagerów niemieckich, zwłaszcza Becks, ale to piją tylko tubylcy. Na rynku króluje heinekenowskie Moretti, na zdjęciu w telewizorze w tle właśnie leciała jego reklama. Można je dostać w Polsce, ale zdecydowanie lepiej smakuje na Sycylii.
Napoje niealkoholowe. Pisałem już o dziwacznych bitterach w małych buteleczkach, okazuje się, że w sklepach jest tego masa. Kilkanaście rodzajów, kupiłem San Pellegrino o smaku chilli, okazało się takie jak inne, słodko-gorzki ulepek nienadający się do samodzielnej konsumpcji.

Ludzie. Cały sekret tych sytuacji tkwi w mentalności Sycylijczyków. To południe (pamiętajcie o sjeście, choć w Palermo w zasadzie jej nie ma), tu ludzie są zawsze gotowi, żeby ci pomóc czy z tobą po prostu porozmawiać. Chcesz zrobić dobre wrażenie – naucz się kilku słów po włosku (np. birra nazionale grande), zamawiaj włoskie napoje, na ulicy poproś o lody w bułce – od razu cię polubią. Ja ich też, tak więc w przyszłym roku Sardynia albo Toskania.
PS. Niektóre piwa włoskie można dostać w Polsce. Moretti (but. 0,66 l w cenie ok. 8 zł) bywa w Almie, Simply i w sieciowych delikatesach, w Lidlu jest Poretti (puszka 0,5 l za 2,70 zł) i Castelli (but. 0,33 za 2,50). Moretti jeszcze się wybroni, pozostałe dwa to słomkowy płyn pozbawiony piany i smaku. Albo działa syndrom wakacyjny - wszystko wypite na miejscu smakuje lepiej niż po powrocie w domu - albo Carslberg leje różne płyny pod tą samą etykietą. W Lidlu jest też grecki Mythos (puszka 0,5 za 2,70 zł), i tu znowu to samo - pamiętam to piwo jako co najmniej pijalne, a teraz sjest co najwyżej pijalne.
Subskrybuj:
Posty (Atom)